Barak na Lesznie
Nazewnątrz banalna, szara kamienica. Bywa, że człowiek o banalnej, zwyczajnej twarzy kryje w sercu ponury sekret. Tak samo jest z tym domem. Wystarczy zagłębić się w podwórze, by się przekonać, że pozory mylą. W tem podwórzu brukowanem kociemi łbami, wznosi się czworobok ceglanych bundynków, wielki ul koloru zaskrzepłej krwi, łyskający wieczorem setkami ślepi. Schody żelazne, dudniące, pokryte błotem i śmieciami wiodą na piętra. Drzwi zaopatrzone są w numery. Gryząca słodkawa woń chlorku, nieprzewietrzanych izb ludzkiego potu i kocich ekskrementów.
Po schodach pędzi dziewczyna, okutana w podarty szal. Ma na nogach męskie buciary. Popatrzała na mnie podejrzliwie zaczerwienionemi oczami. Na chybił trafił mówię, że właśnie do niej idę z wizytą. Do jej rodziców.
– Kiedy ja mam tylko mamę – odpowiada szeptem. Uśmiecha się. Czerwoną ręką poprawia kosmyk włosów, spadający na brudne czoło. – Mamy niema. Dostała chwilową robotę. Szorowanie podłóg. Wróci późno wieczorem. O wiele „pani” koniecznie chce wstąpić do nas, to owszem, dlaczego nie.
W taki to sposób przekroczyłam próg wielkiej sali, podzielonej na dwa rzędy boksów, z tektury, dykty, starych szmat. Środkiem biegnie wąziutkie przejście. Gwar jak w ulu. Płacz dziecka, jako stały akompanjament. W tej sali gnieździ się dziewięć rodzin, dawniej było ich czternaście. Najlepiej jest takim, co dostali kojec z oknem, najgorzej tym od ściany.
– Ale nam tyż już lepiej – powiada mała – bo dostajemy ostatni kąt. Zawsze poręczniej. Można spać pod ścianą, a tamte jak pudełkach.
W ostatnim kącie, odgrodzonym tylko jednem przepierzeniem z papieru i szmat, jest mnóstwo ludzi. Takich w wieku od roku do dziesięciu.
– Bo nas jest siedmioro – informuje dziewczynina. – Jednej siostrzyczce zmarło się na wilję. Angielkę miała w płucku. Trzy dni krzyczała jednem ciągiem, aż się sąsiedzi gniewali.
I opowiada dalej. Że dawniej było dobrze. Tatuś na fabryce pracował. Potem redukcja. Tatuś chodził za robotą, ale niczego nie wychodził. Mama mówi, że ze zgryzoty umarł. O – to jest fotografja tatusia.
Nad stołem kuchennym, pod którym zbiły się w gromadkę najmniejsze dzieciaki – wisi powiększona fotografja. „Przystojny brunet” z czarnemi wąsami à la Wiluś, obok żona w uczesaniu z wałkiem, w koronkowym kołnierzu, spiętym wielką broszą. Ta fotografja stanowi pendant, do porządnej szafki, pamiętającej lepsze czasy. Zato krzesło niema dna, a cała rodzina sypia na jednym wspólnym barłogu.
– Teraz to już lepiej, bo mama dostaje dwadzieścia złotych na miesiąc i chleb dla nas wszystkich. A znowu w świetlicy pani nauczycielka rozdaje najmłodszym mleko.
– Cóżto za świetlica?
– A to brat Leon z Karolkowej tak się nami „zajma”. Sekcja barakowa się nazywa. Panie opiekunki przychodzą codziennie. W świetlicy dzieciami się opiekują.
– A ty także chodzisz?
– Nie. Ja przecie muszę w domu pomóc. Po zupę latam. Jak mama musi stać w ogonku, to ja naprzód idę i miejsce wcześnie zajmam. Tera to mama poszła szorować podłogi, u jednej pani, co jej obiecała ubranie dla naszego Józka. Do szkoły ma chodzić, do pierwszego oddziału. Ale przecie w samych pończochach nie pójdzie i bez nijakiego okrycia.
Józek wychyla się spod stołu. Podobny jest do szczura. Mruży maleńkie oczka i wyszczerza ostre drobne zęby.
– No – odzywa się chrypliwym głosem – w tem przecie nie pójdę. I wysuwa nożyny w pończochach wełnianych, podziurawionych jak rzeszoto.
Dzięki moim małym przyjaciołom mogłem się zapoznać z ich sąsiadami i z mieszkańcami drugiej sali. W kącie przy wspólnym piecu kuchennym krząta się starowina i jakiś wyrostek w baskijskim berecie i zgarbiony brodacz. Odgrzewają zupkę.
– Chyba trudno utrafić, żeby nikomu w drogę nie wchodzić, przy tym wspólnym piecu.
– Ano. Czasamy ktoniebądź w zęby dostanie – śmieje się chłopak.
– Ale co gadasz – oburzyła się starowina. – My tu wszyscy w zgodzie. Pokłócim się, to się i pogodzim. Trzeba się przecie trzymać razem w kupie. Boby my przepadli.
W takiej wspólnej sali ujawniają się najrozmaitsze, jak mówili starożytni eskulapowie, „humory”. Dwie jednakowo ubogie i nieszczęśliwe rodziny urządzają sobie życie zgoła odmiennie. W jednej klitce, w której mieszka bezrobotny nędzarz z żoną sparaliżowaną od lat dziesięciu – jest czysto i przytulnie. Stoi tam łóżko porządnie zasłane, dalej niski tapczan, przykryty pocerowaną derką. W oknie wisi klatka z kanarkiem. Na stoliku obok obrazka, na którym mieni się jaskrawemi barwami Pan Jezus z płonącem sercem – stoi w doniczce
drzewko – jedna gałąź jedliny, misternie przybrana kolorowemi papierkami.
– To wszystko mąż – bełkocze chora, krzywiąc bladą twarz. – On sam pierze i ubiera mnie, i myje. I te drzewko przyniósł.
Oni także „zupką” żyją, ale o zasiłku dla chorej mowy niema.
– Powiadają, że „przy mężu jestem”. Nie zasługuję na zasiłek.
Złożyła na podołku nieruchome, trupie, sinawe ręce. Ubrana jest w podartą ale czystą koszulę nocną, i dziwaczny szlafrok z kawałków, ma na głowie czerwony szal, skręcony na turban.
(D. c. n.).