Wołyń

Talerze podają nam ogrzane, jak w wykwintnej, znającej się na finezjach usługi, restauracji warszawskiej. Ktoś zwraca uwagę na ten pokrzepiający dowód postępu na dzikich kresach. Pochwalony, kelner w białym kitlu kłania się nisko. Ma ogromnie znajomą twarz. Tylko oczy są bardziej wypłowiałe niż obraz który mi z tej twarzy pozostał. Tego człowieka znałem przecie kiedyś. Poznałem go nawet dwa razy. Pierwszy raz było to w Równem, jesień, rok 1919. Wojska polskie posuwały się na wschód. Najdalej wysunięty ich punkt znajdował się wtedy w Szepetówce. W Starokonstantynowie, Płoskirowie, Sławucie stały pułki sprzymierzonej armji Petlury. Równe było pełne wojska, rozbłękitnione od hallerowskich mundurów. Cztery restauracje kipiały życiem. Ludzie którzy uciekli z Rosji wpadali tu w Kapuę użycia, posowiecką Kapuę sklepów bez ogonków, białego chleba, kondensowanego mleka. Ten kelner usługiwał właśnie w jednej z tych restauracyj, których całą klijentelą byli oficerowie. Myśmy przybywali z Rosji. Kelner okazał się służącym z jednego z większych wołyńskich domów któregośmy nawet nieco znali. Teraz pozbawiony pracy poszedł „na kelnerkę” pogardzając zresztą do głębi tym zawodem, ordynarnością wojskowych pijatyk. Nie rozumiał ile siły żywotnej przelewać się musi w człowieku którego kula śmiertelna czeka już w czyjejś ładownicy. Dotąd przyzwyczajony był do panów zawsze tych samych, od małego znajomych, do przyjęć wytwornych i dyskretnych, niezdekompletowanej zastawy, rozkazów wydawanych raczej tonem pańskiego życzenia niż kapralskiego befelu. Pieniądze płynęły hojnie, ale stary myślał tylko kiedy wrócą tamte czasy i tamci panowie.

Równe - największe miasto województwa wołyńskiego, ul. 3 Maja - lata trzydzieste XX wieku

Równe – największe miasto województwa wołyńskiego, ul. 3 Maja – lata trzydzieste XX wieku

Do tego samego miasta przyjechałem jeszcze w 8 lat potem. Poznałem te same długie sale małomiasteczkowych restauracyj. Zapełniali je oficerowie polscy, ale spokojniejsi, bleu d’horizon przeistoczyło się w khaki. Nie było ludzi czekających kiedy front pójdzie naprzód, przesunie się wzdłuż linji na Owrucz i Kijów. Znajomy prokurator odkłaniał się z naszego stolika na różne strony. Siedziała cała rówieńska palestra, zastępca starosty, paru dygnitarzy wojewódzkich. Tych ludzi nie było tu jeszcze wówczas, w przełomowym roku dziewiętnastym. I oto do stolika doszedł stary służący. Wypadki zmumifikowały go jakby. Okazało się jednak, że jest w mieście od niedawna. Przez jakiś czas był na wsi, „u państwa”. Ale u tych państwa była okropna „rujnacja”, czyste utrapienie i nic pieniędzy. Stary sługa wyjechał tedy spowrotem do miasta, z niedopłaconą pensją. Jego poglądy na ziemiaństwo zmieniły się od 1919 roku radykalnie. Mówił o państwie X. z niechęcią i pogardą. Nie wiedzieć skąd do utyskiwań na niewyrównane, a raczej wyrównane bardzo powoli zaległości, przyłączyły się jakieś nader mądre, nie pasujące do tego staruszka poglądy o społecznej niepotrzebności tej warstwy. Natomiast ustąpiła zupełnie dawna odraza do sołdackiej hulanki jak określał zabawy wojskowych najwyższych nawet szarż, i wyniosła pogarda dla „czynowników”. Do ustykiwań osobistych mieszały się zdania podobne do tych które powtarzają dzieci zasłyszawszy je od starszych. W 1928 roku „wierny sługa” był najniewątpliwiej „zbuntowany”.

Ten sam wierny, a czasem zbuntowany, sługa stał oto przedemną, już niepamiętający mnie wcale, w swojej białej, pogardzanej niegdyś, kelnerskiej liberji. Znowu kłaniał się nisko, podlatywał, promieniał w oczach na łaskawe słowo. 12 lat temu odszedłbył z restauracji jako „za hardy”. Musiał widać postawić się komuś z ordynarnej publiki lokalu. Teraz nie było śladu hardości. Tylko jednocześnie widziało się, że nie nadskakiwałby tak wobec tego stołu, gdyby tu nie siedzieli wysocy dygnitarze, pan starosta, sam pan wojewoda. Tylko widać było, że stoliki z przygodnymi gośćmi długo muszą czekać na obsługę. Ogrzewane talerze napewno nie były dla wszystkich. Tam stary sługa, niegdyś równie grzeczny dla wszystkich, potrafił być niemal wyniosły. Odzywać się musiał tonem urzędnika z za okienka, ekspedjującego natrętnego petenta. Ale to wszystko było nie dla nas, a dla tamtych. Nagabnięty rozpowiedział swoje dzieje, znane mi z ongiś. Z tego co jest był zadowolony, wrósł w nową sytuację. Wrósł w nią tak dobrze, że już o ziemianach, o owem „państwie” nie było mowy. Ziemiaństwo nie znaczyło dla niego nic, tak samo jak temu lat dwadzieścia dla niego nie znaczyła nic publiczność z pułków i urzędów. Ongiś cenione stanowisko starego sługi we dworze stało się pogardzanym chlebem. Ongiś ganione stanowisko restauracyjnego kelnera w kasynie, stało się stanowiskiem zaszczytnem, napoły urzędowem, oficjalnem.

Z antyziemiaństwa lat 1927 nie pozostało nic. Poprostu nie pozostali oni sami. Wyszli zupełnie z orbity zainteresowań, tak samo jak świat urzędniczy w nią wszedł. Wielka przebudowa świata zniszczyła jednych panów, wyniosła nowych, zniszczyła jeden typ sposobu bycia, sznytu, poloru, wyniosła nowy. Sługa zmienił i panów i sznyt.

W Równem, Łucku i Ostrogu, w Zdołbunowie i Kowlu jest wszędzie to samo. To samo jest w sklepach i sklepikach, to samo w restauracjach, kinach, teatrach. Marzeniem Rzeczypospolitej gdy tu szła, było odłączyć swe imię od ściągającego pożądliwe spojrzenia świata panów. Po latach 17 świat panów istotnie zniszczał. Temu lat 29 miszuresy z zajazdów i żydówki ze sklepów wybiegały na ulicę, gdy tylko przystanął pański powóz, proponować swe usługi, swe niezwykłe „okazje”, zatrzymane tylko dla jaśnie pana osobliwości handlowe. Temu lat pięć wybiegali jeszcze upominając się o zaległe w sklepach długi. Dziś bryczka ziemiańska przejedzie niepostrzeżenie, ziemianin w sklepie jest klijentem, dla którego niema kredytu, który kupuje oszczędnie, przeskąpo. „Człowiek z nich nie wyżyje” mówiono mi. Wszystko jest nastawione na nowy świat urzędniczy.

Nie sposób powiedzieć by nie miało to dodatnich skutków.

Równe i Zdołbunów były miastami bardziej rosyjskiemi od Kijowa, Żytomierza, Winnicy. Ich żydostwo było zupełnie zruszczone. Ludzie, którzy z całych Kresów znali Równe mogli sądzić, że za niem jest kompletna Moskwa. I niemal aż do kryzysu stan taki się utrzymał.

Dziś z tego wszystkiego niema śladu.

Żydowskość Równego w ciągu ostatnich lat pięciu odplątała się od rosyjskości. Wszędzie słyszy się tylko mowę polską. Nawet żargon ucieka w głąb bocznych uliczek. Jak dawniej były tu filje starych firm moskiewskich, tak teraz są filje Bielska, Białegostoku, filje firm poznańskich, warszawskich. To dzieło jest dziełem polskiego urzędnika. Dokonało się mocą ich ilości, mocą ich siły gospodarczej w tym zbiedzonym kraju, nawet mocą ich obcości. Urzędnik przybyły spod Wadowic, słowa nierozumiejący po rosyjsku, zmuszał tem samem do mówienia z nim po polsku. Po dwóch latach kryzysu stała się jedyną dykasterją ludzi, których płatności były najzupełniej pewne. Wówczas już w zupełnym pośpiechu nagięli się do niego wszyscy: dawny lokaj sługujący po dworach, sklepikarka żydówka, dorożkarz i posługacze hotelowi.

Zastanawiam się czy w oczach szerokich mas polskość oderwała się wreszcie od pojęcia panów, i dochodzę jednak do wniosku, że nie. Tylko owo pojęcie panów rozszerzyło się na innych ludzi, może nawet przeszło na nich bez reszty. Zaś ci nowi panowie, nowa panująca klasa jest tak silnie wrośnięta z pojęciem Polski i państwa, jak nie był z nią wrośnięty żaden z dawnych panów.

Gdy o tem pomyśleć, szybka polonizacja miast wołyńskich zaczyna przypominać niemniej szybki proces wycofania się niemczyzny z Bydgoszczy i Torunia. O niemieckości tych miast decydowała również masa urzędnicza. Obecnością swą dokonała germanizacji szybkiej, widocznej, powierzchownej. Klęska Niemiec starła ten pokost w kilka lat rządów polskich. Tak mogłoby być i z Równem. Stary sługa, który nam podawał w kasynie, zmieniłby jeszcze raz panów.

To są właśnie słabe strony polonizacji urzędniczej. Jest bardzo efektowna i bardzo nietrwała. Narodowości, które się w jakimś kraju utożsamia z urzędnikiem, ściąga na siebie te wszystkie niechęci, skierowuje przeciw sobie te wszystkie dążenia buntownicze, jakie przeciwko każdej władzy nurtują w każdym kraju. Trzeba pamiętać, że na Wołyniu może są „tubylczy” posłowie, ale coraz mniej tubylczych wójtów.

Kto się godzi z tym stanem rzeczy, urobionym systematyczną pracą szesnastu lat niepodległości na Wołyniu? Prawdopodobnie tylko ci, którzy przed wojną i po wojnie, przed rewolucją i po rewolucji szukają stale kogoś komu by mogli podawać, zmieniać i ogrzewać talerze.

KSAWERY PRUSZYŃSKI.

Czasopismo polityczno-społeczne wydawane od 1931 roku pod redakcją Jerzego Giedroycia. Pismo powstało na bazie „Dnia Akademika” będącego organem studenckiej organizacji konserwatywnej „Myśl Mocarstwowa”. Czołowymi publicystami „Buntu Młodych” byli bracia Adolf i Aleksander Bocheńscy, Ksawery i Mieczysław Pruszyńscy a także Kazimierz Studentowicz, Stanisław Swianiewicz, Stefan Kisielewski. W początkach 1937 roku pismo zmieniło nazwę na „Polityka”.

Close