Berlin, w marcu.
Mimo wszystko nie miałem jakoś w samym dniu wyborów wrażenia, że to wielki moment historyczny. Mówiłem sobie: wybory wyborami a życie pójdzie swoim torem. Tylko zawodowcy traktują politykę poważnie. Przecież z tego żyją. Zapomniałem o wyborach tem łatwiej, że w Niemczech istnieje jakieś policyjne a bardzo mądre rozporządzenie, które każe zaraz następnego dnia pozrywać wszystkie plakaty, nalepki, pozacierać napisy na murach i t. d. U nas ślady kampanji wyborczej pokutują latami. Dzisiaj jeszcze na każdym prawie parkanie, obok wielu nieprzyzwoitych napisów i rysunków, czytać można hasło „Głosuj na jedynkę” albo na co innego, chociaż to sprawa już dawno przesądzona i nieaktualna.
Gdy więc w poniedziałek wyszedłem wczesnym rankiem na ulice Berlina, zdziwiłem się nadzwyczaj przyjemnie, widząc, że niema już prawie plakatów wyborczych. Tylko gdzieniegdzie pozostała reklama Hitlera i słony rachunek w postaci olbrzymiego afisza, wystawiony przez jego partję socjalistom, a płatny dnia 5-go marca. Olbrzymi zaprotestowany weksel, którego
już nie sprolongują… Miasto pozornie miało wygląd najnormalniejszy pod słońcem. I właśnie te pozory zwiodły mnie, wyprowadziły w pole. Nadto, uwaga moja skierowała się głównie w stronę Ameryki i dolara. Zmienić, czy nie zmienić, oto jest pytanie w najwyższym stopniu żywotne i niepokojące. Mam na łonie tysiąc dolarów, które otrzymałem od redakcji jako zaliczkę. Co z niemi zrobić?l Tym razem z całem zaufaniem poszedłem do wspomnianych już kuzynów moich krakowskich wierzycieli. Poradzili mi na ucho, abym jeszcze wstrzymał się kilka dni, co też uczyniłem.
Myśląc o dolarach, zapomniałem na chwilę o wyborach. Była nawet chwila, gdy chciałem wracać do Polski: nic tu nie zobaczę. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że jestem świadkiem rewolucji, która teraz dopiero nabiera tempa, wzmaga się, ogarnia błyskawicznie wszystkie dziedziny życia i wszystkie kraje Rzeszy. Rewolucja ducha, a zarazem wielkie pranie. Likwidacja wszelakich rachunków, która nie zadowoli się błahem zwycięstwem na punkty, tj. wyborami, ale dąży do knock out’u. Końca jej jeszcze nie widać. Ale zaczęła się na dobre.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zwycięscy byli jakby zmęczeni albo upojeni przez 24 godzin. Może nawet nie wierzyli jeszcze?! I zrobili sobie mały urlop. Blau-montag. Jakaś pieredyszka, zrozumiała po takim wysiłku. Pozwoliłem sobie i ja na pieredyszkę. W jej zakres obok namiętnej lektury przeróżnych książek, publikacyj, broszur itd., weszło rendez vous z sędziwym a bajecznie młodym prof. Brücknerem. To Cheops wiedzy. A zarazem wiecznie napięty łuk. Znam jeszcze jednego takiego młodzieńca w Polsce. Porównanie z innej dziedziny, ale chyba trafne: Solski. On także dogania ośmdziesiątkę i mówi o sobie, że zaczyna się wyrabiać. A Brückner, spytany przezemnie, czy pisze coś teraz, odpowiada, ze bierze się dopiero do roboty na dobre… Dotychczas przeszkadzały mu wykłady i inne terminowe zamówienia. I to mówi człowiek, który napisał całą bibljotekę!
Pożegnawszy się z Brücknerem, skierowałem swoje kroki do Slavisches Institut. Przyjął mnie prof. Vasmer i jego sekretarka nadzwyczaj uprzejmie, prawie serdecznie. Podobno zainteresowanie dla rzeczy polskich wzrosło w Niemczech kilkakrotnie. Równocześnie przejadła się im literatura rosyjska i wygasła doszczętnie epidemja dostojewszczyzny. Na seminarjum polskie uczęszcza kilkudziesięciu Niemców. Trzeba by to zainteresowanie jakoś podsycić, wzmocnić. Niestety, prof. Vasmer mówi mi, że jeśli idzie o dział polski w instytucie (n. b. istniejącym dopiero od siedmiu lat), stoi on ze wszystkich działów słowiańskich najgorzej. Polska w przeciwieństwie do Rosji, do Czech, a nawet do Bułgarji czy Jugosławji, poprostu zapomniała o tych sprawach. Książek polskich mało, czasopism naukowych instytut nie dostaje w zupełności. To niedobrze! Bardzo niedobrze! Mówi mi prof. Vasmer, że niektóre polskie instytucje naukowe nie odpowiadają wogóle na jego listy. To samo i niektórzy uczeni. Wymieniać nie chcę nazwisk naszych luminarzy-lingwistów – bo mi
trochę wstyd za nich. Ale mogliby pamiętać o tym polskim dziale w berlińskim Slavisches Institut! Mogliby choć chwilowo oderwać się od batalji ortograficznej i od podkoziołka!
Oprowadzany po salach Instytutu myślałem sobie, że przecież przynajmniej na gruncie uniwersyteckim, oderwanym, ściśle akademickim zawsze można porozumieć się. I dlatego skolei zadzwoniłem do „Institut für osteuropäische Geschichte”, na którego czele stoi człowiek wobec nas wrogo usposobiony ale taki, który chce nas poznać – prof. Otto Hoetzsch. Warto z nim pomówić!
Niestety, chwilowo nie było go. Przyjdę więc kiedyindziej. Dobrze nastrojony, opuściłem gościnne progi gmachu przy Dorotheenstrasse, kierując się ku Unter den Linden. Widzę, że po obu stronach ulicy zbierają się gromadki. Patrzą ku górze. Spojrzałem i ja. Oto na gmachu uniwersyteckim zwolna, zwolna wyrasta olbrzymia chorągiew, zdobna w swastykę… Acha! Na gruncie uniwersyteckim, akademickim… Tom się wybrał!
Zawieszona bez wiedzy rektora… Przypuszczam jednak, że gdyby rektor nie pozwolił zawiesić chorągwi, zawiesiliby jego samego. Tym razem z wiedzą… Mimowoli myśl moja płynie ku Polsce, ku sprawom, o których przed chwilą rozmawiałem z prof. Brücknerem. Ano, widać, że tak musi być!
Chorągwie tymczasem zabłysnęły wszędzie. Czarno biało czerwone i hakenkreuzlerowskie. Mocne w kolorze, jaskrawe, oszałamiające. Zapłonęły na ratuszu, co więcej, na „Czerwonym domu” przy Königstrasse. Mijam dziesiątki ulic i widzę wszędzie te flagi. Pod temi żaglami płynie Berlin. Szumią nad całem miastem. Widzę je na gmachach sądowych, na prezydjum policji przy Alexanderplatz, na Funkturmie, na straży pożarnej, na szkołach… Nawet na dawnej szkole im. Karola Marksa! We wszystkich przedmieściach Berlina! Wszędzie, gdzie tylko był odpowiedni otwór. W oczach mi się ćmi od tych barw. A chorągwie rosną, wykwitają, płoną, strzelają… Na Siegessäule, na Brandenburger Tor i t. d.
Czytam w dziennikach, że akt zawieszania chorągwi odbywał się wszędzie przy entuzjastycznym współudziale ludności. No, tego nie widziałem, włócząc się po najdalszych krańcach. Ludzie patrzyli raczej jakby w tępem osłupieniu. Tym samym wzrokiem, jaki rzucają np. robotnicy uliczni, murarze itd. w stronę maszerujących żółtych koszul.
Poszedłem do kawiarni i tam spotykam znajomego aktora. Mówi o redukcjach w Staatliches Schauspielhaus. I wogóle o rugach w teatrach.
– Haben Sie gehört, dass Busch nicht beginnen konnte?
Nie wiem, kto jest Busch, dlatego słucham, jak bajki. Demonstracja w operze drezdeńskiej. Nie dopuszczono niepraworządnego dyrygenta i kto inny w ostatniej chwili poprowadził „Rigoletto”, La donna e mobile… I na obu państwowych teatrach saskich wywieszono także flagi hitlerowskie. W ślad zatem kierownictwo teatru objął jakiś prorządowy, a pewnie kiepski aktor, będący równocześnie „der Gaukunstwart der NSDAP, Gau Sachsen”. To samo stało się w operze, nad którą również zaciążyła żelazna ręka. Zmieniają reżyserów, dramaturgów, dają dymę podejrzanym o lewicowość aktorkom…
Chce mi się śmiać, chociaż mnie djabli biorą. Co mają aktorzy do polityki? Cóż mnie jako widza czy nawet jako dyrektora teatru obchodzą przekonania polityczne pierwszej naiwnej albo płaskiego komika? Czy nawet skrajne poglądy rezonera? Mogą sobie należeć do jakiego chcą stronnictwa, jest mi to serdecznie obojętne. Byle dobrze grali! T. zn. i u nas w Polsce mówi się o pewnych aktorach, że są bolszewikami. O takich mianowicie, którzy gwałtownie domagają się… a conta. Nadto, podejrzewam, że np. Junosza jest skrajnym reakcjonistą, ba, zakonspirowanym monarchistą, ale mnie to ani ziębi ani grzeje. Przecież to jest tak świetny aktor, że może należeć do partji samego djabła rogatego. A wogóle aktorzy nasi należą raczej do partji bridge’a albo chemin de fer. Niesłychanie zaś rzadko zdarza się, że aktor dostaje engagement tylko dzięki przynależności do Strzelca. Znam tylko kilka takich konkretnych wypadków, uwieńczonych zresztą nieświetnym rezultatem artystycznym.
Teatr dzisiaj to taki znikomy odcinek życia. Zapomniany, zaniedbany. A jednak może właśnie na jego przykładzie najlepiej można uświadomić sobie różnice metody państwotwórczej (cóż za okropne słowo!) u nas i w Niemczech. Oni zaraz pierwszego dnia pomyśleli m. in. i o teatrze. Zabrali się do czystki na całego. Nie pominą niczego, żadnej nawet najmniejszej części frontu i oficyn. Wadziły im przekonania wielkich dzieci-aktorów. To charakterystyczne! I teraz, gdy patrzę na olbrzymie miasto, mam wrażenie, że zaaplikowano jakąś gigantyczną (pardon!) lewatywę kalibru Grubej Berty, posiadającą conajmniej miljon kanek.
Na ulicach, jak mi się zdaje, trochę więcej Schupo, niż jeszcze dwa dni temu. Nadto – i to może najbardziej mnie szokuje -widzę hitlerowskie opaski na ramionach… dzieci. W rękach trzymają proporczyki. Widziałem całe oddziały chłopców, mających może mniej niż dziesięć lat. Wcześnie zaczynają… I znowu przypominają mi się Włochy. Balila… Przyglądałem się w Rzymie takiemu pochodowi. Smarkacze dostają do ręki karabiny. Tu broni jeszcze nie mają, za to biorą udział w pochodzie z powodu zwycięskich wyborów. Dzisiaj (środa) szkoły miały wolne… Równocześnie czytam, że w szkołach berlińskich jest 125.000 dzieci, które nie mogą sobie kupić nietylko książek, ale nawet ołówków i zeszytów…
Męczyć mnie zaczyna Berlin i chciałbym kropnąć się np. do Monachjum. Piękne miasto i dobre, ciężkie piwo, które uspokaja, wywołuje t. zw. Bettschwere. Boję się jednak, że zanim tam zajadę, chorągwie hitlerowskie gotowe mnie uprzedzić o dobrych kilka godzin.
Kto wie, czy nie należałoby pospieszyć się?…