Turyści w Sowietach

Niesłychana jest czasem ignorancja cudzoziemców. Np. niedawno, przed kilkoma tygodniami, bawiła w Polsce pewna młoda Francuzeczka, zaproszona przez przyjaciół Polaków do Krakowa i Zakopanego. Wyobrażała sobie, że z Pragi dojedzie do Zakopanego… sankami. Była bardzo zmartwiona, kiedy jej powiedziano, że to niemożliwe. Próbowała nawet opierać się przy swoim planie. Pewnie wśród jej przodków był jakiś żołnierz napoleoński, który w ten sposób odbywał powrót z nad Berezyny. Sankami z Pragi do Zakopanego! Nauczycielka liceum w Paryżu!

Znam wypadek inny. Przed kilku laty gościem wojewodziny krakowskiej była żona wysokiego dyplomaty francuskiego. Zwiedziła również i teatr. Okropnie podobała się jej „Turandot”. W kilka dni później zaproszono mnie na obiad do wojewody. Pani domu powiada, że Francuzka ma do mnie jakiś ważny interes. Słucham: otóż w kącie salonu owa Paryżanka klaruje mi, że chce zrobić wielką niespodziankę i na balu kostjumowym w ambasadzie niemieckiej pojawić się w ludowym stroju krakowskim. Muszę jej pomóc w tym kierunku jako dyrektor teatru. W ręce będzie miała wachlarz ze stylizowanych chryzantem i takież trzy chryzantemy we włosach. I kostjum ma być tylko w kolorze czarnym i białym, względnie srebrnym. Parce que je suis en deuil…

Spojrzałem na moją interlokutorkę i stropiłem się nie na żarty: bardzo wysoka, chuda, z włosami koloru beige, a wiek… To trudno określić. Zazwyczaj mówię o takich osobach, że są w sztucznym kwiecie wieku. Wymalowana sposobem metakosmetycznym. Pierwsza żona Tutenkhamena. No, i chce być „za krakowiankę”. Niema gadania, będzie na tym balu rzetelna surprise… Nie, wolę do tego nie przykładać ręki! Rozpocząłem więc kroki dyplomatyczne od wyjaśnienia, że kostjum krakowski, to same kolory. Im więcej barw, tem lepiej. Cała paleta. Stroju krakowskiego w kolorze czarnym i białym wogóle niema. I że zasadniczo chryzantemy…

Tu dama zakontrowała mi stanowczo, mówiąc, że nietylko są takie właśnie kostjumy krakowskie, ale nawet widziała je niedalej, jak wczoraj. Gdzie?! – W teatrze. Na scenie. Turandot miała taki strój w trzecim akcie… Dobryś! Kostjum chiński wzięła za krakowski!… Co zaś najzabawniejsze, nie pozwoliła sobie wybić z głowy tego projektu, lecz kazała zrobić dokładną kopję chińskiego modelu. I na balu ambasady niemieckiej była za krakowiankę po chińsku. Może nawet dostała jakąś nagrodę? Daj jej Boże!

Takich, ale znacznie grubszych wypadków bywa na kopy, na tysiące. A potem ci ludzie, posiedziawszy u nas kilka dni, mówią albo – co gorsza – piszą o Polsce duby smalone. Tak więc np. Bernard Shaw, jadąc do Moskwy przez Polskę, raz tylko wyjrzał z okna sleepingu i już wiedział wszystko. Jemu dużo nie trzeba. Napisał o Polsce jedno, jedyne, ale za to mordercze zdanie. Wyrobił sobie pogląd na całą naszą gospodarkę. Co sobie ci Polacy myślą!? W jakim wieku oni żyją?! Przecież to śmieszne, aby ziemia stanowiła własność prywatną! Jakieś poszatkowane działki, cała szachownica! W Rosji co innego, niema ani płotu, ani rowu, ani granic. Olbrzymie traktory jeżdżą sobie wzdłuż i wszerz, jak im się podoba. Naprawdę, chyba ci Polacy zwarjowali! (N. b. Shaw ma słabość do Polaków. Przykładem choćby postać akrobatki, Szczepanowskiej, z „Mezaljansu”).

Przyznam się, że jedynie ze względu na tę krótką wzmiankę o Polsce zainteresował mnie artykuł Shaw’a p. t „Touring in Russia”, drukowany w noworocznym numerze jednego z najpopularniejszych miesięczników angielskich „Nash’s Pall Mall Magazine”. Mój Boże, tak niesłychanie rzadko zdarza się coś przeczytać w prasie obcej o kraju rodzinnym! Nic dziwnego, że człowiek leci na najmniejszą bodaj notatkę. Teraz wprawdzie nastąpiło pewne ożywienie w naszej propagandzie i zagraniczni korespondenci mają o czem pisać. Ale i to skończy się za kilka dni. Poza tem zaś piszą niewiele. Co najwyżej o tem, że n. p znakomity nasz rodak w lekkiej wadze p. Ran znokautował niejakiego p. Nakolnego, mistrza Czech. I p. Nakolny będzie teraz miał parytet złota w zębach. Aha, a propos złota piszą jeszcze o Dunikowskim. Pewną pozycję w dziedzinie naszej propagandy stanowi również autor „Djabła zwycięzcy”, który ostatnio załapał pochlebną recenzję na łamach „Osservatore Romano”. Recenzyjka nosi tytuł „Un voivoda empio”. Kto wie, może nawet książką napisana przez „commandante famigerato di Brześć”, powędruje na indeks. Zaraz będzie drugie wydanie. O takiej reklamie chyba autor nie marzył.

Sowiety robią sobie reklamę ustawicznie. Same albo za pośrednictwem Niemców. Ostatnio pod tytułem „U. d. S. S. R. Periodica 1932″ wyszedł olbrzymi katalog dzienników i czasopism, wydawanych w najrozmaitszych językach stusześćdziesięciomiljonowego państwa. Cała wieża Babel. Są m. in. czasopisma polskie. Jedno w transkrypcji niemieckiej nazywa się „Bondsj gotuw”, co zapewne oznacza „Bądź gotów”. Jest jakiś „Besboshnik Wojuenzi”, są rozmaite „Sierpy”, „Orki” i t. d. dziennik „Marchlewstschisna Radsezka” wydawany w samym Marchlewsku. (Swoją drogą, ci Polacy robią wszędzie, co mogą!…) Ilość dzienników i czasopism wręcz olbrzymia. Każda dziura ma swoje „izwiestia”. A tymczasem wedle ostatnich wiadomości, w Leningradzie obradują Samojedzi, Tunguzi, Kamczadałowie, Lupary i inne Golcy nad kwestją alfabetu tych narodów, które go jeszcze nie posiadają. Gazety natomiast już posiadają.

Przedziwny kraj! A szczęśliwy Goetel, który z wiosną wybiera się do tajemniczego państwa Sowietów! Inna rzecz, że cokolwiekby ludzie napijali o Sowietach – źle czy dobrze – czytelnik ma zawsze wrażenie, że go okłamują. Poprostu nikt nie wierzy. Ostatecznie każdą reklamę można zdefinjować jako świadome, bardziej lub mniej niewinne kłamstwo. Kłamstwo zaś wedle starej definicji jest faktem psychologicznym, ponieważ zawiera w sobie działanie na innych. Sugestję prawdy odwrotnej. Siłą faktu musi w tem przodować prasa, chociaż, jak zapewnia niejaki Henryk Berenger, dziennikarze rozważani indywidualnie są po większej części „bardzo uczciwymi ludźmi”. (Duprat „Kłamstwo”). Po tej uwadze dodaje tenże sam psycholog, że „bez dziennikarzy dziennikarstwo byłoby jeszcze bezwstydniejsze niż dzisiaj”. Bardzo prawdopodobne.

Nie wiem, czy i w jakim stopniu Shaw, pisząc swój artykuł o Sowietach, był dziennikarzem. To pewna, że podobało mu się wszystko. Od a do z. Nawet gdy ujrzał jakiś szczegół ujemny, stara się go wytłumaczyć na korzyść swoich przemiłych, sympatycznych gospodarzy. Tak więc uderza go brud i zaniedbanie domów. Ale to nic. Odmalowane i odczyszczone będzie wszystko dopiero w ostatnim roku piatiletki. – To tylko brud chwilowy. Zresztą detal. Dlatego też owa „temporary shabiness” jest dla niego raczej przyjemna, niebrzydka („homely”). Wprawdzio sam pisze, że tramwajem, przeznaczonym najwyżej dla dwudziestu czterech osób zazwyczaj jeździ tak na oko (rough guess) pięćdziesiąt, ale to także głupstwo. Zwłaszcza, że on sam jeździł tylko automobilem rządowym.

Brytyjski dramaturg George Bernard Shaw w rządowej limuzynie podczas wizyty w Moskwie w roku 1931 (na zdjęciu pierwszy z prawej)

Brytyjski dramaturg George Bernard Shaw w rządowej limuzynie podczas wizyty w Moskwie w roku 1931 (na zdjęciu pierwszy z prawej)

Oczywiście, pytanie czy wielkiemu Shaw’owi pokazano wszystko. Tak, that is the question? Pewien Francuz, nazwiskiem Schreiber, który wrażenia swoje po znacznie dłuższym pobycie opublikował w książce p. t.: „Jak żyje się w Sowietach”, powiada, że po wyjeździe stamtąd przywykł do stałego pytania, które mu zadawał absolutnie każdy: „Czy widział pan coś oprócz tego, co chciano panu pokazać”? Otóż na to pytanie Francuz odpowiada z całą szczerością, że i i jego towarzysze często mieli wrażenie, że jeżeli nie są przyskrzynieni, to conajmniej konfinowani (sinon parques, du moins chambres). Różnica nader subtelna. Kiedy siedziałem w obozie internowanych, komendant obozu wyjaśnił mi, że bynajmniej nie jestem internowany, lecz tylko konfinowany. No, i nie chciał puścić na krok.

Zresztą p. Schreiber powiada, że widział bardzo wiele i że niezmiernie rzadko spotkał się z kategorycznym zakazem zwiedzenia jakiegoś objektu. Nie chciano mu więc pokazać więzień. Lecz lojalny turysta dodaje natychmiast, że i w Paryżu cudzoziemiec napróżno starałby się o możność zwiedzenia słynnej nory „La Sante” czy Saint Lazare. To pewna, że każde państwo ma swoje specjały w tym kierunku.

Shaw oświadczył na wyjezdnem, że opuszcza kraj nadziei, aby wrócić do krajów rozpaczy. Natomiast Francuz powiada, że na widok polskiej granicy, wszyscy podróżni składali sobie nawzajem gratulacje. Nawet Niemcy mówili: „Niech żyje Polska”! (Les Allemands euxmemes ne peuvent s’empecher de dire en souriant: „Vive la Pologne”! str. 214). Potem zaś „oficer policji polskiej, w białych rękawiczkach, niezmiernie wytworny, wchodzi do wagonu i kłania się nam uprzejmie”… Aż serce rośnie, gdy się to czyta, chociaż nie mogę powiedzieć, abym sam za każdym powrotem przeżywał taką sielankę na własnej granicy. Bywa przecież rozmaicie.

Shaw chwali wszystko bez zastrzeżeń. Francuz jest krytyczny i przeważnie gani. Shaw’owi wszystko pachnie, Francuzowi śmierdzi. – Przez cały czas pobytu prześladuje go jakiś fatalny zapach, który inna podróżniczka francuska, p. Pierre Richy, zdefinjowała następująco: „czuć mokrym, zgniłym królikiem”. Heine określał taki zapach słowami: „Armeleutegeruch”. Czuć wszystko i wszystkich. Ludzi, mieszkania, wagon, a przedewszystkiem jedzenie.

Lecz właśnie kuchnia sowiecka smakuje nadzwyczaj Bernardowi Shaw. Przepada za czarnym chlebem, a oblizuje się na wspomnienie kapuśniaka (cabbage soup). Niesłychanie djetetyczne potrawy, które świetnie robią na żołądek.

Anglicy zamiast odbywać kosztowne kuracje odtłuszczające, powinni pierwszym pociągiem wyjechać do Sowietów. Shaw ręczy za skutek… W tem jednem zdaniu dopatrzeć się można ironji. Ale to ironja przykra. Może nawet bezczelna.

Nie w tem zresztą sprawa. Każdy widzi co innego. Napewno Goetel wywiezie inne wrażenia niż cytowany Francuz albo Shaw. To rzecz naturalna. Idzie tylko o stosunek do wrażeń. I choćby o iskierkę krytycyzmu. Francuz mówi o brudach i pluskwach w hotelu. Zapewne ma rację, skoro jakby pół oficjalne pismo „Das neue Russland” pisze o hotelach sowieckich niesłychanie krytycznie. Tymczasem Shaw w Moskwie mieszkał wspaniale, a w Leningradzie miał „książęcy” apartament. Wprawdzie wspomina, że na własne oczy widział, jak pewnego jegomościa pociągnięto do odpowiedzialności za to, że ośmielił się sam jeden zajmować pokój dla własnego użytku, ale to także głupstwo. – Shaw nie przejmuje się i tem, że wielkich pałacach moskiewskich widział stłoczonych tyle łóżek, ile się tylko zmieściło. Jedynie Stalin, jako „Lord protektor Rosji” korzysta ze szczególnego przywileju i mieszka z rodziną w trzech pokojach. Inni żyją gromadnie.

Ale to ani nie wzrusza ani nie dotyczy Bernarda Shaw. „However, all this did not affect me”… I co mu zrobisz?! On jest wyższy ponad to, ponieważ całe życie był rewolucjonistą. Przyszedł na świat jako rewolucjonista. Stwierdza to w swej słynnej mowie leningradzkiej, zamówionej do filmu dźwiękowego „Lenin” przez Sojuskino. Przemowę w atelier zaczął od słówi „Wasze królewskie Moście, Lordowie, Panie i Gentlemeni, Towarzysze i Proletarjusze”! I mówił: „Wiem, że wśród osób, słuchających mnie, będą i królowie. Chociaż ich już nie wielu zostało, mają przecież wszyscy własne odbiorniki, interesują się bardzo filmem dźwiękowym i będą mnie słuchali. Z tego też względu byłem tak uprzejmy, że zwróciłem się i do nich”…

Trzymają się kawały staruszka!…

Największy, najważniejszy i jednocześnie pierwszy ogólnopolski dziennik dwudziestolecia międzywojennego. Wydawany w Krakowie w latach 1910 – 1939. Za­ło­ży­cie­lem, za­ra­zem wy­daw­cą i re­dak­to­rem na­czel­nym był Ma­rian Dą­brow­ski. Posiadał dodatki jak Kuryer Literacko-Naukowy, wydawany w latach 1924–1939, i Kuryer Kobiecy, wydawany w latach 1927–1939. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości IKC przekształcił się w najpotężniejszy w okresie międzywojennym koncern prasowy. Politycznie czasopismo reprezentowało opcję centrową a po zamachu majowym – prorządową. Od lat 20-tych był gazetą o najwyższym w Polsce nakładzie 150 tys. egzemplarzy. Z gazetą współpracowali czołowi polscy dziennikarze i publicyści a także ludzie kultury i nauki.

Close