W dwóch ostatnich numerach „Odrodzenia”, które udało mi się przeczytać, ukazały się odcinki noweli, czy opowiadania Mariana Promińskiego, p.t. „Bomba”. Dokończenie ma nastąpić, czy może już nastąpiło, tylko tu, na emigrację jeszcze nie doszło. Dlatego trudno sądzić o całości. Rzecz ma niewątpliwie charakter bezpretensjonalny. Dotyczy pierwszych dni września 1939. Ludzie jadą pociągiem. Z tytułu wynika, iż zapewne spadnie na ten pociąg bomba z niemieckiego samolotu. Dotychczas, powtarzam, jeszcze nie spadła, przynajmniej dla mnie, który zakończenia nie czytał. W dobie Literatury „postulowanej”, bolszewickiej, tz. zaprawionej nieodstępną dawką nudy, nastawionej na katarynkę, spodziewać się można jakiejś pouczająco-dydaktycznej pointy, która popsuje, zemdli ten doskonały utwór, może najlepszy z tego rodzaju migawek, jakie czytałem. A może Promiński pozostawi go nieuszkodzonym? To co napisał dotychczas jest fotografią wysoce artystyczną, a fotografją dlatego, ponieważ dokładną w każdym uchwyconym ruchu. Pociąg i jego ludzie, przestrzeń za oknem, turkot kół, spojrzenie na zegarek, wyciągnięcie nóg w przepełnionym przedziale, ziewnięcie. Niektóre, ale tylko niektóre djalogi są trochę wypadłe z wahadłowego ruchu nawpół drzemiących pasażerów, nieprawdziwe. Mała usterka kompozycji, której zresztą nie zamierzam poświęcać żadnej analizy. Cały ten wstęp służyć ma wyłącznie do uwypuklenia dwóch wykrzykników końcowych, drugiego odcinka. Ponieważ wszystko jest w tej noweli wysoce prawdziwe więc nieomal słyszy się na jawie, ten jakże dobrze znany wrzask bohatera:
„- Kryj się !! – wrzasnąłem – Pod wagony!!”
Nadlatywał samolot nieprzyjacielski.
„- Marsz pod wagon! – rozkazałem”.
Należy zwrócić uwagę, że autor-bohater nie miał tu ani czego, ani komu rozkazywać. Był oficerem rezerwy, może przed kilku tygodniami zaledwie wpakowany w mundur. Ludzie do których krzyczał „marsz”, byli to cywilni współpasażerowie tego przedziału, w którym przypadkowo jechał, gdzieś do Wilna, czy Baranowicz?
„- Pod osie!”
Ach, znam to, znam. Zapewne my wszyscy znamy aż do przesytu, my którzy chełpliwie utyskujemy na polski indywidualizm. Te wrzaski to była jeszcze jedna plaga, nękająca sześcioletnie życie pod bombami. Skąd się u nas bierze ta predylekcja, to zamiłowanie do pruskiej „Kommandostimme”, do rozkazywania z jednej, do posłuszeństwa z drugiej strony? Do tej czysto wojskowo-wychowawczej rutyny, że w razie … ten jest dowódcą, który przejmuje inicjatywę. Ponieważ takich „razów”, to znaczy znagła spadających niebezpieczeństw, było bez liku, wyłaniały się też nieprzeliczone rzesze „dowódców ujmujących inicjatywę w swoje ręce”. Gdy nie było żołnierzy i frontu, rozkazywało się właśnie kucharkom, pasażerom, kobietom z niemowlętami, spokojnym ludziom, którzy stali z zadartą w niebo głową. Ciągle ktoś najczęściej najmniej powołany. Nie pouczał, nie przestrzegał, a właśnie – rozkazywał. Możnaby tomy wypełnić ilustracjami dowódców ad hoc, „z inicjatywy”, każdego schronu, każdej piwnicy, każdej ulicy. Nie było regułą ale w każdym razie sporym odsetkiem, że najgłośniej wrzeszczący rozkazy, był jednocześnie największym tchórzem. Rozkazywał więc do czasu np. oderwania bomby od samolotu. Zdarzało się, że w sekundach gwizdu, inicjatywę rozkazodawczą przejmował już inny osobnik, a z chwilą zwalenia ściany, oślepienia blaskiem, hukiem i tłuczonym szkłem, – ktoś trzeci.
Bywało też, że ktoś się zbuntował, wygłaszając sakramentalną formułę:
– Ucz pan swoje dzieci!
Bunt ten przynosił tyle ulgi, że „wódz” i „buntownik” rozpoczynali walkę słowną, a reszta towarzystwa miała chwile spokoju.
„- Pod osie!” – Idjota. Jeżeli samolot nadlatuje, a w tym wypadku był jeszcze daleko, – nadlatuje poto by ostrzelać pociąg czy rzucić nań bombę, należy oczywiście uciekać jak-najdalej od toru, chociażby w czyste pole, a nie włazić pod wagony, które będą przeszyte kulami jak sito, jeżeli nie trafione bombą. Ale w czystym polu – powiadają – lotnik niemiecki strzelać będzie też do cywilnych, do kobiet i dzieci… Więc lazą pod wagony na rozkaz jednego idjoty. Ale on ma inicjatywę, bo najgłośniej krzyczy, bo on wie, że Niemcy strzelają do pastuszków w polu, rzucają wieczne pióra, które wybuchają w ręku i zatrute cukierki i wiele jeszcze bzdur na użytek dalekiej propagandy, a na szkodę ludzi w niebezpieczeństwie, których się obarania ostatecznie.
Pytałem czy kto widział kiedyś takie wieczne pióro? Czy zachowano w jakim muzeum zatruty cukierek? W jego oryginalnym opakowaniu? Już w wojnie 1914 powstało przysłowie: „łże jak naoczny świadek”. – André Maurois opisując kampanję 1940 roku w Belgii i Francji upiera się, że wszystkie najstraszniejsze „Greuelgeschichten” preparowane były przez samych Niemców i wysyłane w awangardzie jeszcze przed czołgami pancernych kolumn. Wytwarzały zamieszanie, panikę, bałagan, przerażenie kobiet, masową ucieczkę, która tarasowała wszystkie drogi, szosy i koleje! Panice ludności przypisuje też znaczny wpływ na klęskę francuską. Zapewne też nie ma racji. Każdy podniecony tłum na świecie wytwarza bałagan. Od tego jest tłum. W każdym miasteczku francuskim znajdował się również jakiś przywódca, który kazał jechać. Dokąd? Poco? Gdy panika osiągała punkt kulminacyjny i nie można było już nic zrozumieć, wtedy zaczęto pomawiać skolei, naturze swej ducha winnych krzykaczy, o przynależność do piątej kolumny. Żadna z tych rzeczy nie była prawdą.
Taki pan, co to rozkazuje na ulicy, na podwórku, w bloku kamienicznym, taka uprzykrzona mucha wojny, który biega, wymachuje, poci się, chrypnie, – powiadają o nim, w co zresztą sam wierzy święcie, iż czyni to dla dobra bliźnich dla innych się poświęca. Dobroczyńca, Spróbuj pan pożyczyć odeń kilka złotych. Akurat! Figę z makiem! Bo nie miłość bliźniego nim kieruje, a miłość do rozkazów.
Dopiero później się zaczęło ulegać, w miarę jak niebezpieczeństwa rosły, narastały, stawały się powszednie. Nie byłem w Londynie, ale z tego co mi opowiadano, rzecz tu zorganizowana była od początku lepiej. Nie było zakazu poruszania się w czasie alarmu. Chcesz, albo musisz – to idź. Twoja sprawa. U nas pierwotnie było niedowytrzymania. Setki ludzi w przeciągu jednego kwadransa opiekowało się obłudnie twoim życiem i zdrowiem, setki przepisów, zakazów i innych plag wytwarzało wokół wrzask rozkazodawstwa, ogromnie powiększając zamęt.
* * *
Przed samym powstaniem, w lipcu r. 1944, mieliśmy pokoik na szóstym piętrze ogromnego bloku przy ulicy Filtrowej. Widok stąd był klasyczny, wielkomiejski, bo jednak Warszawa była wielkiem miastem. Przez mgiełkę wieczorną widziało się wierze kościołów, kominy fabryczne, dal miasta. Jak w kinie: nastrojowo. Właściciel mieszkania, chłop z kościami, porządny, uczynny, pijak trochę, wyrabiał swego „górala” codziennie na spekulacyjkach drobnych, marzył o wielkich, trochę bujał, kochał jedynego synka, ot taki sobie. Ale był tchórzem podszyty. Nie bardzo, trochę. Zaczęły się właśnie sowieckie naloty na Warszawę. Były to naloty raczej niewinne, wieczorne, dziecinne w porównaniu z nustępnymi wypadkami. Jak gwiazdy na niebie pękały granaty przeciwlotnicze, włóczyły się reflektory. Mój gospodarz, którego zazwyczaj do rany było można przyłożyć, zaczynał szaleć w mieszkaniu jak Hitler. Musiałem się z nim w końcu pokłócić, bo bieganie po schodach sześciu pięter, nie należy do przyjemności, Żałuję tego, Gdyśmy opuszczali mieszkanie, nie było go: zalewał gdzieś robaka… Nie wiem nawet czy żyje, a miły był człowiek.
Niemcy, którzy jak wiadomo lubują się wrozkazodawstwie i wrzasku nie mniej chyba, a może więcej od nas, doszli w końcu do przekonania, że wszystkie te przepisy OPL są czystym absurdem, gdy alarm w kraju trwa 24 godziny na dobę, jak to było w niektórych dzielnicach Rzeszy. Poczyniono też gruntowne zmiany, zarówno w dziedzinie sygnalizacji jak innych przepisów. Bombardowanie przybrało zresztą rozmiary tak wielkie, iż kwestja schodzić do schronu, czy nie, iść po ulicy, czy nie iść – przestała wogóle istnieć. Nikomu już nie chciało się rozkazywać. Możnaby powiedzieć: wreszcie. Każdy myślał, żeby przeżyć do jutra i jakoś nikt się o życie bliźniego nie troszczył. Były to niewątpliwie ponure czasy, czasy doświadczeń wojennych.
Gdy jednak teraz rozważam czasem możliwości nowej wojny, wzdragam się mimo woli na samą myśl o wrzaskach ludzi niedoświadczonych.