Nie ma propagandowej blagi w tym, co się mówi o mężnej postawie ludności pod okupacją. Nie wszyscy oczywiście są bohaterami, lecz na ogół biorąc tyle jest patriotyzmu, tyle gotowości do ofiar, tyle hartu ducha, iż doprawdy budzi to podziw.
A dopiero wtedy się to należycie uwydatnia, gdy się przekroczy granicę. Ja np. musiałem spędzić kilkanaście dni w Budapeszcie i doprawdy czasem byłem zgorszony tym, co widziałem. To narzekanie, że kiełbasa jest zimna, a masła mało (w Polsce jada się suche ziemniaki i czarny chleb), to wypytywanie się w którym obozie najlepiej dają jeść, to wykręcanie się od jakiejś cięższej pracy dla Polski – razi każdego nowego uchodźcę z Polski.
Mówiłem sobie co prawda, że trafiłem na „maruderów”, bo co lepsze i gorętsze, to już dawno odpłynęło do Francji, widziałem zresztą także ludzi na prawdę odczuwających całą naszą tragedię i pracujących wszelkimi sposobami nad wywalczeniem lepszego jutra, ale w każdym razie byłem trochę zaniepokojony. Jeśli taka jest emigracja, jeśli takie są nastroje po tym wielkim wstrząsie dziejowym, po katastrofie… No, ale w Anglii – mówiłem sobie z pewnością jest inaczej.
W Kraju na szczęście nie wie się nic prawie o tym, jak to bywało w niektórych dancingach i knajpach paryskich. Coś tam wprawdzie czasem o zachowaniu się niektórych uchodźców w Rumunii wspominały pisma niemieckie, ale Niemcom zasadniczo nikt nie wierzy.
Raz po jakiejś audycji radiowej, o bankiecie polsko-francuskim, usłyszałem takie słowa:
„Jak Pan tam dotrze, to niech im Pan powie, żeby w radio słowa „bankiet” nie używali. My wiemy, że bankiety dla propagandy potrzebne, ale to ludzi drażni, bo Pan widzi, jak się tu ludzie odżywiają!”
Tak, Kraj cierpi i trzeba, żeby nie było nadmiernego kontrastu między nim a emigracją. Ludność jest zdecydowana przetrwać, bez żadnych ustępstw, bez żadnych kompromisów z okupantami. Nie spotkałem się nigdy z poglądem, że np. rząd powinien się starać o zawarcie jakiegoś kompromisowego pokoju – dla ratowania Narodu przed tymi ciosami, jakie nań spadają podczas okupacji. Nie, żadnych ustępstw! Walka, walka i jeszcze raz walka aż do pełnego, ostatecznego zwycięstwa.
Zamiaru wyjazdu zagranicę nie mogłem oczywiście rozgłaszać, ale parę osób o mych planach wiedziało. Słyszałem takie zdania:
– „Niech Pan powie memu mężowi, żeby się o mnie nie martwił. Jakoś tu przetrwamy. Co będzie, to będzie. Grunt, żeby była Polska!”
Jest tęsknota, jest ból rozłąki, jest niepokój o najbliższych, ale jest też zrozumienie, że mają oni obowiązek wobec Polski.
Wiara w zwycięstwo jest powszechna. Było przez krótki czas zaniepokojenie i przygnębienie z powodu upadku Francji, ale to szybko przeszło i już w lipcu nastrój był znowu znakomity. Tak, jak przed kampanią w Norwegii, z tą jednak ważną różnicą, że już nie oczekiwano powrotu wojsk polskich z miesiąca na miesiąc. Już się nastawiano na to, że to potrwa dłużej. Pociechy i odpowiedzi na pytanie, kiedy będzie pokój, szukano czasem w proroctwach. A więc mówiono, że Nostradamus przepowiedział to i tamto, że znowu jakaś wróżka francuska, która się rzekomo nigdy nie pomyliła, wyznaczyła znowuż taką datę, że wierszowana przepowiednia, która się zawsze „sprawdza,” powiada i td.
Naturalnie nie wszyscy wierzyli proroctwom. Byli też i tacy, co nie dowierzali londyńskim komunikatom radiowym i minęło trochę czasu, nim Londyn szczerością i prawdomównością naprawił to, co zepsuły niektóre radiostacje francuskie. Nie sprawdziły się różne butne przechwałki, nie było też wcale obrony Paryża „do ostatniej kamienicy” (a w Polsce liczono na to, że Paryż będzie broniony), niektórych słuchaczy raził też sam styl owych komunikatów radiowych.
„Rzecznik Ministerstwa Spraw Wojskowych oświadczył, że chociaż sytuacja jeszcze nie jest wyjaśniona, to jednak pewne oznaki zdają się wskazywać, iż istnieją podstawy do optymizmu.”
I tak nieraz w tym guście. Jak to kontrastowało ze zwięzłym, energicznym stylem komunikatów niemieckich: „Zdobyliśmy to i tamto. Zatopiliśmy tyle a tyle. Zbombardowane zostały…”
Jasno, zwięźle, jak najwięcej faktów, żadnej blagi – oto życzenia tych, którzy jeszcze radio posiadają.
Że się wojna przedłuży, to tłumaczono sobie charakterem narodowym Anglików. Anglia – mówiono – przegrywa wszystkie bitwy, z wyjątkiem ostatniej. Anglia ma czas, Anglia się nie spieszy.
Powtarzano sobie anegdotkę, (znacie! no to posłuchajcie, jak mawiał p. Jowialski!) jak to trzeba było wyciągnąć z beczki jakąś groźną rybę (powiedzmy szczupaka) i jak się do tego zabrali Rydz Śmigły, Gamelin i Chamberlain.
Rydz Śmigły bez wielkich przygotowań, gołą nieuzbrojoną ręką zamierzył się na szczupaka, który się jednak nie dał, pokaleczył i pokrwawił Polaka.
Francuz był ostrożniejszy. Lubiał fortyfikacje, więc rękę ufortyfikował gumową, czy też drucianą rękawicą i metodycznie zaczął ofensywę przeciw szczupakowi. Ale i Gamelin nie miał szczęścia.
Przyszła kolej na Anglika. Ten wziął łyżkę i zaczął flegmatycznie wylewać wodę z beczki, by szczupakowi brakło tchu. Pewnie, że taka blokada dałaby rezultat, ale kiedy! Ile mniejszych rybek pochłonie tymczasem żarłoczny szczupak!
Gdy więc w sierpniu Niemcy zaczęli donosić o „zwycięskich” nalotach na Anglię, to Polacy niepokoili się tym, współczuli Anglikom (w niemieckim oświetleniu wyglądało to strasznie: same trupy i zgliszcza), ale byli też tacy, co mówili:
– „To smutne, ale konieczne. Teraz Anglicy zobaczą, jak trzeba się zbroić, jak to właściwie wojna wygląda.”
Podziw dla Anglii rósł z każdym miesiącem. Co do Francji, to oburzenie na Pétaina i Lavala było ogromne. O stratach naszej armii wiedziano dość dużo. Martwiono się, ale nikomu ani na myśl nie przyszło stawiać z tego powodu jakiekolwiek zarzuty Gen. Sikorskiemu, którego autorytet jest w Polsce olbrzymi i dokoła którego powstaje w Polsce legenda. To też wertując stare komplety pism ze zdumieniem wyczytałem, że zarzuty powstały na emigracji, że Wódz Naczelny musiał je publicznie odpierać. Zarzut, gdyby jaki powstał, to chyba taki, że armia była zbyt mała, że nie zmobilizowano wszystkich, ale nie – że Polacy byli na froncie. Z dumą podkreślano, że Polacy bili się dzielnie, że walczyli także wtedy, gdy Francuzi już walczyć nie chcieli.
Czasem udawało się znaleźć wzmianki o armii polskiej i rządzie w – prasie niemieckiej. „Warschauer Zeitung” zasadniczo milczała, by Polaków niczym nie uradować, ale pisma wychodzące w Rzeszy, nie były takie ostrożne. Np. o przejściu brygady gen. Kopańskiego do Palestyny doniósł jeden z pierwszych „Völkischer Beobachter.”
Głównym jednak źródłem wiadomości było radio, nieoceniony, błogosławiony wynalazek, dzięki któremu wiedziało się o sukcesach „Orła”, o zwycięstwach polskich lotników, o zdobywaniu Narviku.
Byłem u pewnej pani, gdy przyszła wieść, że wojska polskie zajęły Narvik. Londyn powtarzał to i podkreślił. W całym towarzystwie radość była ogromna.
– „Narvik zdobyty! Prawda, proszę Pana, że to wielkie zwycięstwo” – zwróciła się do mnie pani domu. (Mimo mej kategorii D uchodziłem za autorytet w sprawach wojskowych – na bezrybiu i rak ryba).
Kiwnąłem głową i mruknąłem coś niewyraźnie, bo w owym czasie – był początek czerwca – od Narviku, ważniejsza była Dunkierka.
– „Narvik, Narvik – powtarzała pani domu. – Teraz to już chyba wszystko dobrze pójdzie!”
Na drugi dzień dowiedziałem się, że pani domu poszła do biura zupełnie niewyspana. Całą noc przeleżała z bijącym sercem. Ze wzruszenia, z radości, że wojska polskie zdobyły Narvik.
Tak reagował Naród na każdą wieść o polskich sukcesach. Tak cieszyli się wszyscy: młodzież, kobiety i starcy, marzący o tym, by przed śmiercią zobaczyć jeszcze znowu polskie wojsko.
Stanisław Zatorski