Naturalnie, że wszyscy kulturalni czytelnicy „Prosto z mostu” lepiej wiedzą, kim był Deterding niż ordynat Michorowski, jednak na wszelki wypadek cichutko przypomnę: ten zeszłotygodniowy nieboszczyk był królem nafty, jego kucharka za koszykowe mogła kupić całą Polskę z Apfelbaumem (złoty krzyż zasługi) włącznie.
Pewien Amerykanin tak zachwycił się tak naszymi szynkami w New Yorku, że postanowił odwiedzić kraj, który produkuje takie arcydzieła. Przyjechał do Warszawy i mówi:
– Chciałbym przeczytać życiorys jakiegoś sławnego Polaka. Kogo chwycić?
– Księcia Józefa.
– W czym on pracował?
– W wojsku. To był marszałek. Utonął w Elsterze.
– Eeeee, nie. Nieciekawe…
– Może Żółkiewskiego.
– A ten w jakiej branży?
– Hetman. Cecora. Głowa na pice.
– Pfe. To smutna historia. Nie, coś o cywilach.
– Mickiewicza. O! Poeta, wieszcz!
– Dużo zostawił pieniędzy?
– Nic. Pochowano go za składkowe pieniądze.
Rozzłościł się Amerykanin: – U nas czytają życiorysy Rockefellera, Morgana, Forda – nie jakichś matołków bez majtek – ja chcę o takim Polaku.
Okazało się, że nie ma. Polska istnieje od tysiąca lat, ale nie wydała ani jednego człowieka, który by się dorobił olbrzymiej fortuny. Z dziedziny interesów przeszedł do potomności tylko Zabłocki. A proszę zapytać pierwszego z brzegu:
– Jacy są dziś bogacze – Polacy?
Podrapawszy się w łepetynę, bąknie wreszcie:
– Radziwiłł, Potocki, Zamoyski… Bez sensu oczywiście.
Bardzo szacowne rody, ale najniższa referencina z urzędu skarbowego wie, że to żadni bogacze, że zalegają, że można by ich zlicytować do ostatniej szafy.
Niby skąd mają być u nas bogaci ludzie? Eskimosi więcej się interesują sztuczną lodownią niż my sprawami handlowymi. Onegdaj w licznym towarzystwie (wszyscy z ukończoną szkołą powszechną) słyszałem rozmowę:
– W Colosseum idzie Barszczewska i Bodo.
– W Casino jest Junosza i Smosarska.
– Clark Gable w Rialto.
– Kaczy Cooper w Światowidzie.
– Pichelski w Capitolu.
– Myrna Loy w Hollywoodzie.
– Robert Taylor w Romie.
Wiedzieli nawet co idzie w kinie. Albatros na Woli. A jak co do dolara wyliczali ile dostaje Shirley Tempie tygodniowo, a ile Sonia Henie. Zapytałem:
– Po czemu są dziś Starachowice?
Nikt nie miał pojęcia. I nie wiedzieli, że Bank Polski spadł ze 139 do 133, że teraz znów ruszył pod górę, że mając tysiąc Lilpopów można było zarobić 5 tysiący w dwa dni, że Ostrowiec, że Modrzejów…
Czy ludzie rozmawiają o ostatnich zarządzeniach Banku Polskiego? Skądżeż! O pyskówce Wielopolska – Iłłakowiczówna; to ważniejsze.
Jest u nas jakieś nieznośne lekceważenie spraw pieniężnych, jakaś pogarda dla groszorobów, jakiś podziw dla cymbałów, o których mówią z uwielbieniem:
– On jest po uszy w długach!
Jedyny człowiek, z którym poważnie rozmawiam to Gałczyński. Poeta – a jakież trzeźwe spojrzenie na świat. Spotykamy się i Gałczyński mówi:
– Napisałem wiersz. Powinienem zań otrzymać 100 złotych.
– Ani grosza mniej. Ja skleciłem felieton. Słowo daję, że wart 25 złotych. A kto ci daje te 100 złotych?
– Otóż to, że nikt. Podłe te nasze szmaty, własnego interesu nie rozumieją. A kto ci płaci 25 zł za artykuł?
– W tym sęk, że nikt nie chce. Ach, co za wstrętne stosunki! No, do widzenia!
– Serwus!
Rozchodzimy się, po stu krokach dogania mnie Gałczyński, mówi zasapany:
– Wiesz? Rozmyśliłem się. Za ten wiersz powinni mi zapłacić 200 złotych.
– Hee! Masz rację Konstanty, świętą rację. A jak sądzisz? Mój artykuł wart jest 50 zł?
– No, pewnie. Och ta nasza ograniczona, zacofana prasa! Do widzenia.
Przyjemna, pokrzepiająca rozmowa. Taka czysto polska o finansach.
KAROL ZBYSZEWSKI