(Reportaż)
Kiedy nadchodzą święta, a wydawca wzruszy się nadchodzącą wigilją i kapnie odrobinę gotówki – człowiekowi pióra zawraca się głowa z radości, jak po gorzkiej z kropelkami.
Odjazd, wymarsz, podróż! Dawniej stało przed podróżnym widmo braku miejsca w wagonie. Ale to już należy do przeszłości. Ministerstwo Komunikacji wydało bowiem rozporządzenie o rezerwowaniu miejsc dla jadących na długie dystanse. Poczciwe M. K.! Poczciwe podwójnie: raz, że wydało taki rozkaz – a po drugie, że ukryło go skwapliwie przed ciekawością tak niepowołanych ludzi, jak podróżni. Mało kto wiedział o inowacji. Ja, oczywiście, dowiedziałem się w samą porę. Niedarmo przecież wycieram swoje i tak wytarte ubranie po redakcjach. Wsiadając do taksówki na myśl o nieszczęśliwcach, tłoczących się w tej chwili przy kasie, dotknąłem pieszczotliwie chropawej tektury dwóch biletów: właściwego i rezerwującego miejsce. Taksówka sapie, prycha i dygoce niecierpliwie na skrzyżowaniach ulic, jakby zdenerwowana zatrzymywaniem jej przez policjantów.
Dworzec! Kłębowisko ludzi, pokrętne ogonki, tłok, wymyślania, dowcipy o odciskach, napieranie na siebie zniecierpliwionych ludzi i oczy, wszędzie oczy – zgorączkowane, niespokojne, biegające… Stąpam z godnością patrycjusza, roztrącając ten plebs, wyższy od niego o całe dwie tekturki, tkwiące w mej kieszonce od kamizelki.
W przedziałach dość przestronno. Pakuję do pierwszego lepszego i jestem świadkiem jak się powoli napełnia. Ludzie wsiadają w przemokłych paltach i kapeluszach, które od samego rana polewał niestrudzenie i cierpliwie polski deszczyk. Każdy z pasażerów ciągnie za sobą swoją codzienną troskę i po pewnym czasie czuję, że przedział – niby soczewka – skupia w sobie drobne sprawy i zagadnienia polskiej dzisiejszości.
Przy oknie siedzą naprzeciw siebie dwaj studenci S.G.G.W., leśnicy. W tym wieku nikt się nie przejmuje pustką w swej kieszeni, więc studenci żartują wesoło. Ale gdy zgadaliśmy się o przyszłości, jaka rysuje się przed dzisiejszą młodzieżą, obydwaj sposępnieli. Wiedzą o tem obydwaj doskonale, i zgodnie to stwierdzają; są kandydatami na dyplomowanych bezrobotnych. Jeden z nich nosił w klapie orzełka Legjonu Młodych, drugi zaś należał do narodowców.
Naprzeciw usadowiła się nauczycielka szkół powszechnych, jejmość pod czterdziestkę. Gwałtem narzucaną sobie powagę psuł jej niesamowity katar, każąc kichać w najnieodpowiedniejszych momentach i wykrzywiać twarz w rozpaczliwe grymasy. Rozmowa sklejała się wolno. Na szczęście w ostatniej chwili wpadł do przedziału, sapiąc i chrząkając, wesoły, tęgi kolejarz o jowialnej twarzy, której podbródek, nie mogąc się zmieścić w urzędowym kołnierzu płaszcza, wylewał się nazewnątrz. Grubasy są bardziej skłonni do rozmowy od chudzielców -bardziej bezpośredni i wylani. Nim minęło dwie minuty, już wiedzieliśmy, że „jadzie do miasta Łodzi” gdzie od trzech lat nie mieszka, a więc – zgodnie z logiką biurokratycznych czasów -ma płacić podatek mieszkaniowy właśnie za te trzy lata.
– Panie, a wymeldował się pan w swoim czasie? – pyta ktoś.
Sympatyczny grubas poderwał się, palnął rękami po kolanach i rzucił:
– Dwa razy dla pewności, dwa razy, panie szanowny!
– Pocóż dwa razy?
– Ja ich, magistrackich pociotków, panie szanowny, znam i dla tego dwa razy. Ale widocznie i tego zamało!
Ah! Co za temat! Magistrat, podatki, meldunki. Rozmowa roztrajkotała się, jak stukot wagonu po szynach. Nawet nauczycielka od czasu do czasu coś bąknie między jednem kichnięciem a drugiem.
Pociąg pędzi, tnąc przestrzeń. Nagie ciemne pola rozlatują się na prawo i lewo jak olbrzymie płaty sukna. Grodzisk, Skierniewice, Koluszki. Kolejarz wysiada. Pociąg znów zrywa się do biegu. Patrzę na zimowe pola. Ujechaliśmy taki szmat drogi przez rolniczy kraj, a do tej pory ani jeden rolnik nie zjawił się w wagonie. Wreszcie przed Piotrkowem wsiadł jakś chłop. Długo nie udawało się nam wciągnąć go do rozmowy, ale wreszcie uległ.
– Z pola to tara dziś wiele nie ma, ale jazdą można zarobić, – mówi.
– Jazdą?
– Ano! Teraz skór do garbarni w Radomiu koleją nie wożą, bo za drogo. Wisłą statkami je pchają, a potem się to ładuje na furmanki i hajda te kilkanaście mil do garbarni końmi.
Zrobiło mi się ciepło na duszy. W lokomocji wracamy do czasów pierwszych Piastów, a ja zawsze czułem dziwny sentyment dla tej dynastji.
– Uj, kryzys, co za kryzys! – jęknął jedyny przedstawiciel mniejszości, a wraz z tym pojękiem wpłynęła do przedziału – kwestja żydowska.
Zanosiło się na żwawą wymianę niezbyt wytwornych zdań między narzekającym a studentami. Ale właśnie pociąg wpadł na stację, gdzie miałem się przesiąść. Pochłonął mnie inny wagon i odwiózł do miejsca przeznaczenia.
W tem miejscu należałoby strząsnąć z powiek do kałamarza łzę rozczulenia nad mojemi stronami rodzinnemi, aby opis nasycić sentymentem. Ale że to już zrobiłem w powieści „Ognie w pirytach”, która świeżo ukazała się z druku, a której akcja w tamtych właśnie stronach się rozgrywa, przeto z obowiązku jestem zwolniony.
Dziś z wielkich kopalń cynku i pirytu pozostały tylko opustoszałe budynki, po których od czasu do czasu przesunie się samotny stróż, żeby stwierdzić filozoficznie znikomość swych wysiłków wobec ludzi, których do złodziejstwa popycha głód. Budynki puste, głuche ze sterczącemi wgórę kominami – wejścia do podziemi i szyby zabite deskami, omotane kolczastym drutem… Cisza. Zbudowane ongi w erze rozkwitu wielkokapitalistycznej gospodarki – stoją teraz puste i bezczynne. Pieniądze, przeważnie francuskich towarzystw, pofrunęły ponoć aż gdzieś do centralnej Azji, gnane tam zasadą klasycznej ekonomji: „małe wkłady – duże zyski”.
Robotnicy wałęsają się po osadzie, przystają grupkami, zapalą, pogwarzą i znów się rozchodzą… Niektórzy wracają do domu, inni idą do świetlicy dla bezrobotnych. Przed zamkniętą bramą płóczkarni galmanu stoi jakaś większa grupa ludzi, jakby w oczekiwaniu, że brama się rozewrze, i kopalnia znowu wchłonie ich w swe czeluście.
– Szczęść Boże! – pozdrawiam, zoczywszy znajomego górnika.
– Szczęść Boże! – odpowiada i podchodzi się witać.
– Cóż to tak stoicie przed bramą?
– Z przyzwyczajenia! Tyle się tu ruchu pamięta, to i ciągnie zobaczyć, jak to teraz wygląda.
– Przecież kopalnia już czwarty rok nieczynna.
– To i co z tego? Ciągnie i tyle! Wie pan, że ja się codzień o pół do szóstej rano budzę i nasłuchuję, czy się buczek kopalniany nie odezwie, choć tam wiem, że na darmo się wsłuchuję…
– Smutno tutaj?
Beznadziejny ruch ręką.
Zapalamy papierosa i gwarzymy sobie o starych i nowych czasach. Po chwili orjentuję się, że okolica ta nie jest tylko cmentarzyskiem, że – przeciwnie – rodzi się tu nowe życie. Jest ono mniej bujne, spokojniejsze, kiełkujące nieśmiało, ale przez to właśnie ciekawe i oryginalne. Trzebą je zbadać.
Wprawdzie Boże Narodzenie, nie chcąc robić wstydu św. Barbarze, wyszczerzyło mroźne zęby, a wiatr hula jak wściekły, ale jaką taką paltocinę mam, czasu aż nadmiar, warto się więc powłóczyć.
Pierwsza wyprawa w kierunku byłej austriackiej granicy, w gęsty sosnowy bór, rosnący na czyściutkich olkuskich piachach, które przecina urwistem korytem rzeczka Sztoła. Bór, jak to bór: szumi sobie głucho i uroczyście, a wielkie gałęzie kołyszą się w miarowym jednostajnym pokłonie. Tak było zawsze, tak powinno być i teraz… Aż tu nagle ponad szum boru wybija się łoskot siekier, świst pił, gruchot walących się drzew. Wchodzę głębiej i nie mogę poznać lasu. Przez Sztołę przerzucony most, piachy porżnięte szerokiemi odnogami szosy, jakiej tu nikt od stworzenia świata nie uświadczył. Tu i tam powbijane rzędami paliki, głosząc dumnym napisem: „Ulica”, świadczą, że powstaje tu miasteczko-osada. „Płuca Zagłębia!” – jak oświadcza mi nie bez dumy prowadzący roboty. Rzeczywiście, dla Zagłębianina, oddychającego przez cały Boży rok pyłem węglowym, warunki są tutaj wprost idealne. Miasto Olkusz – właściciel tego lasu – uprawiało swego czasu tak radosną twórczość, że dziś nurza się w długach. Niema jednak tego złego, coby i t. d, Chcąc wyleźć z długów, zaciągnęło… dług w B. G. K. i tnie swój las na parcele pod domki dla Zagłębian. Wysiłkom miasta Olkusza przyszedł w sukurs tak właściwy dzisiejszym czasom pęd ku posiadaniu jakiejkolwiek, bodaj najdrobniejszej własnej nieruchomości. Zagłębianie rzucają się na działki, i oto wkrótce w cichym pustym borze sosnowym powstanie miasteczko-osiedle. Tymczasem pracują tu bezrobotni, ratując się przed nędzą.
W powrotnej drodze wiatr dął mi prosto w twarz, szczypał w policzki, świstał w ustach, rzucał się na nagie drzewiny przydrożne i samotne chaty, wpadał na rozwieszane tu i ówdzie anteny radjowe. Czyj głos i jaką stację łowią teraz proste a przemyślne aparaty?… Może przemawia do właścicieli anten Moskwa lub Leningrad, sławiąc dobrodziejstwa wielkomaszynowego ustroju? Jeżeli tak, to czy wierzą im twardzi mieszkańcy tych chałup, sąsiedzi wielkich zakładów kopalnianych, zamienionych w cmentarzyska?
Twardzi ludzie z chałup, oszołomieni bezrobociem, żyli w odrętwieniu może rok, może dwa, ale teraz już się bronią, już idą naprzód, zdobywają sobie egzystencję, tworzą warsztaciki pracy. Nie mówiąc o tem, że w osadzie powstały dwie nowe kuźnie, że podwoiła się ilość sklepów -twardy człowiek w inny, może napozór dziwaczny sposób zdobywa sobie chleb codzienny, jak się przekonałem o tem zaraz następnego dnia po wycieczce do osiedla.
Wychodząc z kościoła, natknąłem się na małorolnego górnika o strasznie groźnem nazwisku: Wilk. Boże miłosierny, jakże nie pasuje to tchnące dzikością nazwisko do poczciwego Franciszka! Jakże daleko jego zżółkłym od tytoniu zębom do białych kłów drapieżnika, jak jego powolne, nieco zakłopotane gesty nic nie przypominają gwałtownych ruchów zawodowego dusiciela baranów!
Swego czasu Franciszek Wilk pracował na kopalni i gospodarzył na trzech morgach kamienistego gruntu. Nietyle z potrzeby, ile dla „ambitu” gospodarskiego trzymał sobie konia. Szkapina była nędzna, wychudła, nastrojona strasznie flegmatycznie i skłonna do filozoficznej zadumy. Wyrażało się to między innemi w tem, że łeb jej – jakby przeciążony myślami – zwisał zawsze na lewo, a dolna warga, opuszczona ku dołowi, odsłaniała szereg wielkich starych zębów, co szkapie nadawało wyraz straszliwego szyderstwa. Nie z tego świata był to koń! Zadumany, pogrążony w sobie stąpał z jednaką zawsze powagą, czy go tam kto batem ćwiczył, czy pieszczotliwie nawoływał do pośpiechu.
Zoczywszy Wilka, spytałem:
– Piechotą przyszliście do kościoła?
– E, ktoby ta piechty chodził? Konikiem przyjechałem! Toli tam stoi! – wskazał głową na wasążek, zaprzęgnięty w ładnego kasztana.
Zamrugałem oczami z niedowierzaniem.
– Cóż tego konia tak odmieniło?
– A kryzys! – uśmiechnął się Wilk i wierzchem dłoni otarł szczeciniaste wąsy.
Od słowa do słowa – okazuje się, że Wilkowi powodzi się niezgorzej.
– Bo te kopalnie węgla – tłumaczy – które do kartelu nie należą, to idą dzień i noc na trzy zmiany i nastarczyć nie mogą. Do sortowni furmanki się pchają jedna bez drugą, że to i po łebie nieraz człek człeka batem prześmignie, aby ino być bliżej!… Jeżdżą inni ludzie z tym węglem, jeżdżę i ja.
– Daleko wozicie?
– Ho, ho! Aże za Jędrzejów! Tam chłopy albo i nieprzymierzając żydy kupują tego, ile się chce sprzedać!
Od Dąbrowy na Jędrzejów! Łatwo powiedzieć… Toż to ze sto kilometrów drogi.
– Czy z biedaszybów kupujecie też ?
– A biere się i z biedaszybów, bo jeszcze tańszy! – chwilę się zamyślił, a potem z uśmiechem:
– Bo to, proszę pana, właściciele tych wielkich kopalniów to se już tak kałduny napchały, że się byle czem nie zadowolnią… Wolą juchy, nic nie mieć, niżli małem się kontentować. Ale te drobne właściciele, o chudszych pyskach, to dopiero teraz wiedzą, że żyją. Kopalnie puścili, węgiel tanio sprzedają, to ludzie bierą.
Pożegnałem Wilka, bo już jego rodzina do wasągu się zbliżała i on sam musiał na kozioł siadać. Ukłonił mi się stamtąd z uśmiechem, śmignął batem, a ex-filozof kasztan poderwał się do biegu, jak pełnokrwisty arab. Zamyśliłem się nad słowami Wilka. Zagadnienie niebylejakie: zwycięstwo drobnego warsztatu nad wspaniale zorganizowanym, zracjonalizowanym, wyposażonym w najlepsze środki produkcji – wielkim zakładem przemysłowym.
Następnego dnia miałem przygodę, która mi dała jeszcze więcej do myślenia. Proszę sobie wyobrazić bardzo sfałdowaną, pagórkowatą okolicę, w której rozpadlinach drzemią cicho chałupy wiejskie. Gdzieniegdzie, niby olbrzymie kretowiska, piętrzą się bronzowe zwały miału i rudy cynkowej, t. zw. hałdy, gdzieindziej znów ziemia zapada się w potężne, skaliste przepaście, zwane odkrywkami. Na kogo innego te pozbawione roślinności pustacie zrobią może wrażenie przygnębiające. Dla mnie stanowią najpiękniejsze widoki. Tu przecież spędziłem swe „szczenięce łata”. Gdy wyrwę się z Warszawy w swoje strony, łażąc po tych skaliskach, szukam tego, czego nie zgubiłem, a co jednak przepadło bezpowrotnie: pierwszej beztroskiej młodości. Szedłem właśnie przez taką odkrywkę, gdy usłyszałem charakterystyczne odgłosy uderzeń kilofa o skały i szurgot łopat. Kiedy się zbliżyłem, kilku ludzi, porwawszy narzędzia pracy, poczęło uciekać na łeb na szyję po stromych zboczach. Ktoś, kto przechodził akurat nad odkrywką i był mimowolnym świadkiem tej sceny, krzyknął ku mnie wdół w wymowie tamtejszej:
– Kruszciorzy pón spłoszył!
Tajemnicze słowo „kruszciorz” pochodzi od niemniej tajemniczej dla ogółu nazwy kruszec, a oznacza poprostu ołów z odrobiną srebra. Kruszec posiada bardzo piękny, srebrzysty połysk, a występując wśród galwanu małemi żyłkami i gwiazdami, jest łatwy do spostrzeżenia. Minerału tego poszukują huty śląskie również dzisiaj, lecz dają ceny niskie i przemysłowcom nie opłaca się uruchamiać kopalń. Co innego bezrobotni. Ci, nie zważając na ogromne niebezpieczeństwo, zapuszczają się w dawno nieodświeżane, podsadzone podgniłem już drzewem chodniki i pływając po nich łódkami (kopalnia jest nieodwadniana), zbierają minerał.
Przyszły mi na myśl odległe, bardzo odległe czasy, kiedy w tych samych okolicach, za Piastów, gwarkowie kopali srebro. Organizacja kopalń była wtedy średniowieczna. Gwarkowie, złączeni w cech, po kilku, kilkunastu bili małe szybiki i dobywali z nich tenże sam kruszec. Nikt ich wtedy nie ścigał i nie przepędzal w imię kartelu, jak to jest teraz. Gdyby i dzisiaj nie przeszkadzać ludziom, czy nie ruszyłyby się te zamarłe od czterech lat kopalnie, dostarczając taniego cynku i ołowiu?