VLASTIMIL HOFMAN

Anegdoty o plastykach

MATEJKO

Jeszcze będąc na kursie Jacka Malczewskiego w Szkole Sztuk Pięknych w Krakowie, słyszałem z ust mego mistrza: „Matejko to malarz guzików”, „Matejko, był to wielki człowiek”. Dalej: „Gdyby takich rozmiarów obraz jak Grunwald, Matejko chciał prawdziwie namalować tj. w plenerze, to by go nie 3 lata ale 10 lat musiał malować”. Nieco później, kiedy już miałem poza sobą Szkołę Sztuk Pięknych, Malczewski opowiadał mi, że właśnie co rozstał się z prof. sztuki Marianem Sokołowskim, któremu, kiedy ten chciał go wciągnąć do domu Jana Matejki dla oglądnięcia rysunków tego mistrza powiedział: „Zamknijcie tę budę aby młodzi nie widzieli”.

Jan Matejko - fotografia sprzed 1883 roku (domena publiczna)

Jan Matejko – fotografia sprzed 1883 roku (domena publiczna)

Raz siedząc z Malczewskim w kawiarni (w Grandzie), kiedy mój majster w rozmowie sam na sam ze mną mocno Jana Matejkę jako malarza, atakował, broniąc go, zauważyłem, że jednak aby wykonać taki obraz jak „Hołd pruski”, to abstrahując od wszystkiego innego, trzeba mieć niesłychaną siłę woli; sama pracowitość u Matejki jest podziwu godną”. Wtedy Jacek Malczewski odrzekł: „Wie pan dlaczego Matejko tak pracował? to z chciwości”.

Przy innej sposobności Jacek Malczewski wyraził się o Matejce w ten sposób: „Matejko w swym pierwszym portrecie rodzinnym zapowiadał się bardzo dobrze, był spokojnym i prostym, później wywrócił kozła i przemienił malowanie na gwałtowny i sztuczny patos”. Malczewski stawiał często w rozmowach Grottgera wyżej nad Matejkę. „Czy wie pan, że taka kredką zrobiona głowa Chrystusa przez Grottgera, wyższą jest w sztuce od całego Grunwaldu?” wyraził się raz do mnie mój profesor, leżąc w łóżku w jednym z pokoi dawnej willi nad Wisłą. Pamiętam, że niedługo po tej rozmowie Malczewski zaczął ze swojej głowy Chrystusy malować. Wtedy jeszcze pozował sobie tylko do autoportretów.

Malczewski nieraz wspominał, że w swej młodości, jadąc do Paryża, proszony był przez Matejkę, którego wtedy jeszcze był uczniem, aby tam zabrał ze sobą jedną z jego prac olejnych (o ile się nie mylę głowę jakiegoś króla) i zaniósł ją do jednego z handlarzy paryskich do sprzedania. Malczewski opowiadał, że obraz ten, wystawiony na widok publiczny za szybą wystawową, cały rok na tym samym miejscu sterczał, ale bezskutecznie, gdyż nikt się tym obrazem nie interesował ani tym bardziej go nie kupił. To pewne, że nimb, który jeszcze otaczał mistrza Jana w oczach jego ucznia przed odjazdem, po powrocie z Paryża prysnął bezpowrotnie! Nieszczęście czy też szczęście chciało, że na dobitkę złego po Paryżu Matejko, oglądając w murach swej szkoły jakiś obraz swego ucznia, pochwalił mu go wprawdzie ale zarazem poradził, aby jakąś partię przetarł japaniszgelbem. Od tego momentu Jacek Malczewski już się w tej szkole nie pokazał. Malczewski patrząc raz na jeden z moich obrazów wyraził się, że jest za szary, doradzał mi, abym żywszych kolorów używał, po chwili dodał: „Wie pan, że ja dawniej też szaro malowałem, i że Matejko czynił mi też podobny zarzut?”

Kiedy Franciszek Wondraczek, czeski literat, polonofil, tłumacz dzieł polskiej literatury na język czeski był ze mną u ciężko już chorego na sklerozę Jacka Malczewskiego, leżącego w tym dniu w łóżku, na zapytanie mistrza, czy Czesi znają jego sztukę, ten odpowiedział twierdząc, że dzieła Malczewskiego w równej mierze są w Czechach znane i lubiane jak dzieła Matejki. Wtedy Jacek Malczewski powiedział: „Dzisiaj mogę już prawdę powiedzieć, jestem odchodzącym, stoję nad grobem, nie porównuj mnie pan z Matejką, on był większym. Matejko to był duch takiej ogromnej wielkości od Boga Polsce zesłany, że do dziś dnia w Polsce nikt ani nie zdaje sobie z tego sprawy. Polacy sami go jeszcze nie docenili. Matejko był ode mnie wyższy – nastąpiła długa pauza, Malczewski zamyślił się – wyższy człowiek”.

* * *

W ogrodzie swego stryja Jana Matejki w Krzestawicach, młody podówczas Stefan Matejko bawił się z dużym psem, zdaje mi się bernardynem. Usiłował usiąść na jego potężnym grzbiecie. Spostrzegł to nadchodzący stryj Jan, i zamiast skarcić Stefana za jego niewczesny wybryk, sam próbował wleźć na grzbiet Bernardyna. Pies widocznie nieprzyzwyczajony do tego rodzaju zabaw z wielkim malarzem, przysiadł wraz z siedzącym na nim mistrzem na zadzie. Jan Matejko wtedy odezwał się z nieudanym patosem: „Gdyby tę scenę podchwycił jakiś daguerotypista, toby dopiero ludziska się dziwowali, widząc Jana Matejkę siedzącego na psie!”

* * *

Na balu, zdaje się, pod Baranami u hr. Potockich, znajdował się też Jan Matejko ze swoją córką. Podczas tańców koledzy Jacka Malczewskiego zwrócili mu uwagę, że jako aranżer balu powinien poprosić córkę Jana Matejki do tańca. Uczniowie Matejki tak się go bali, że żaden nie miał odwagi przystąpić do córki mistrza. Jacek Malczewski wtedy stanął przed Matejką, prosząc go, aby mu pozwolił zatańczyć z jego córką.

„Zwróć się pan do mojej córki w tej sprawie, a nie do mnie, ja przecież z panem tańczyć nie będę” – zabrzmiała odpowiedź mistrza.

* * *

W majsterszuli Jana Matejki malowali wybrani i zaawansowani uczniowie swoje historyczne obrazy. Jeden z nich (nazwiska nie pamiętam) namalował śmierć Leszka Białego. Matejko szczególnie ten obraz wychwalał. W obrazie tym dwie postacie zmagały się ze sobą, jedna Leszka Białego, ruchem swym dążyła jakoby w jedną stronę, druga mordercy, w drugą. Jacek Malczewski, gdy wszyscy wyszli, napisał pod tym obrazem dużymi literami węglem czy kredą: „Białe gacie, w tarapacie”. Była z tego wielka awantura. Matejko strasznie się rozgniewał, szukano winowajcę, badano pismo, jednak wszystko bezskutecznie. Że zrobił to Jacek Malczewski, tego się nigdy Matejko nie dowiedział.

* * *

Znanym było powszechnie, że Jan Matejko nie wpuszczał nikogo, prócz modeli, do swej pracowni. Podobno nawet Wilhelma Hohenzollerna, ówczesnego następcę tronu, później cesarza niemieckiego Wilhelma II również nie wpuścił. Dlatego też cesarz Franciszek Józef I odwiedził go w jego mieszkaniu, nie w pracowni. Kiedyś przyszła podobno w odwiedziny do pracowni mistrza Jana, wtedy już światowej sławy aktorka Modrzejewska. Nie wpuszczono jej. Sekretarz Matejki Gorzkowski zamykał zawsze drzwi pracowni na klucz. Wedrzeć się do wnętrza nie było sposobu. Modrzejewska jednak nie dała za wygraną. Czekała z kwiatami na mistrza, siedząc cierpliwie na schodach. Wreszcie pod wieczór drzwi pracowni się otwarły i wyszedł z nich Jan Matejko w własnej osobie. Modrzejewska wtedy przystąpiła do niego, a mistrz wzruszony, powrócił w jej towarzystwie do pracowni i pokazał jej swe zaczęte prace!

CHEŁMOŃSKI

Józef Chełmoński - zdjęcie portretowe, po 1887 roku (polona.pl)

Józef Chełmoński – zdjęcie portretowe, po 1887 roku (polona.pl)

Swego czasu, zdaje mi się, że już w czasie wojny światowej, wybrał się handlarz Z. do Królestwa, aby odwiedzić Józefa Chełmońskiego w jego sadybie. Ponieważ ze stacji kolejowej do posiadłości Chełmońskiego zbywał jeszcze spory kawał drogi, Z. wynajął żydowską furmankę i tą na miejsce, aż pod samą bramę ogrodzenia folwarku Chełmońskiego zajechał. Na widok koni Z. i Mojśka zbiegły się wolno puszczone brytany, witając gościa piekielnym i przeraźliwym szczekaniem. (Muszę w tym miejscu dodać, że handlarz Z. nie należy wcale do bohaterów i do tego na dobitkę do psów nie żywi specjalnej sympatii, zwłaszcza od czasu, kiedy porobiły mu się na nogach niebezpieczne żylaki, pozostałości po dawnej jeździe na rowerze. Z. w swej młodości należał podobno do sławnych rowerzystów, za co w dzisiejszych sportowych czasach osiągnąłby na pewno większe uznanie, aniżeli za handel obrazami, zdobył nawet, krótko mówiąc, mistrzostwo kolarskie Królestwa, Galicji i Lodomerii wraz z wielkim księstwem Krakowskim, Zatorskim i Oświęcimskim.) Po kilkakrotnym pociągnięciu dzwonka zjawiła się nareszcie jakaś nieapetyczna baba o wyglądzie świniarki, której podziwu godnej energii powiodło się wreszcie nie bez trudu uwięzić owe brytany, aby móc wpuścić na podwórze przybyłego furmanką żydowską, gościa. Z. udał się za nią swym lotnym krokiem, gdyż, jak mówił, obawiał się, aby któraś z tych straszliwych bestii nie urwała się z łańcucha i nie wyrwała mu kawał spodni lub coś temu podobnego. Kiedy doszli aż do oszklonej werandy dworku, Z. spostrzegł poprzez szyby tejże stojącego w niej J. Chełmońskiego, który do wchodzącej świniarki odezwał się głośno: „Co mi tu za złodzieja miejskiego wprowadzasz?” Krótkie te słowa podziałały piorunująco na biednego Z., ale ponieważ miał szkołę Malczewskiego (ten mu się też nieraz dawał we znaki), momentalnie zorientował się, że z tej sytuacji innego wyjścia dla niego nie ma, jak tylko odważne przekroczenie progu domu sławnego malarza, zwłaszcza, że rejterada i to samemu koło takich brytanów była dla niego nie do pomyślenia. Wszedł więc i przedstawił się. Równocześnie, wyciągnąwszy z kieszeni list polecający, oświadczył, że przywiózł go od L. W. „Od tego durnia”, brzmiała lakoniczna odpowiedź. Z. wtedy zzieleniał na dobre. Zapanowała na chwilę cisza grobowa. Po chwili jednak Chełm. wskazał ręką na krzesło. Z. jak gdyby pod magnetycznym wpływem usiadł i otarł sobie chustką spocone czoło. „Jesteś pan głodny”, zapytał nagle nieco mniej szorstkim tonem Chełm. „Jestem”, odparł Z. „Z ilu jaj zjadłbyś pan jajecznicę z 5 czy z 16-tu?” „Wystarczy z 3″, cicho odpowiedział Z. „Dobrze! Maryś czy Hanka słyszałaś? zrób szybko z 3 jaj jajecznicę, bo ten pan jest głodny”. Kiedy po chwili zjawiła się świniarka w swym fartuchu zawalanym gnojem, trzymając w rękach rondelek z dymiącą się jeszcze jajecznicą, Z. mimo zaostrzonego jazdą apetytu, jakoś nie bardzo się do tego jadła kwapił, czuł bowiem i widział przed sobą tylko ten szklący się obrzydliwy fartuch. Tymczasem Ch. zaczął rozmawiać i gościa o różności wypytywać. Potoczyła się gawęda aż do obiadu.

W czasie jedzenia przy każdym nowym daniu Cheł. nachylał się nad talerzem i długo wąchał z bliska potrawę. (Z. później dowiedział się, że Cheł. miał wtedy manię, że go chcą otruć.) Wąchał zupę, wąchał mięso, wąchał ziemniaki i jarzynę. Z. wydawało się, że sam czuje z każdego dania coś nieokreślonego, przypominającego nieco swym zapachem ów frapujący kolorystycznie fartuch bądź co bądź usłużnej świniarki, która tymczasem kręciła się koło nich z wdziękiem wrodzonym każdej kobiecie. Wtedy Z. przypomniał się Goethe z swoimi nieśmiertelnymi słowami: „Das Ewig Weibliche”. Mnie zaś przed oczami w czasie tego opowiadania zaczęła się wyłaniać grupa z 3 osób złożona, w rodzaju jakiejś nieznanej litografii nieboszczyka Daumiera! Po obiedzie Cheł. wpuścił Z. do swojej pracowni, w której znajdował się jeden, jedyny rozpoczęty, na sztaludze umieszczony obraz. Był to przebajeczny pejzaż. Z. oświadczył Cheł. chęć nabycia tegoż. Cheł. się zgodził, ale o zadatku nawet słyszeć nie chciał, wymawiając się, że obraz nie był wykończonym. Z. pomimo kilkakrotnego listownego upominania się, obrazu tego nie dostał, gdyż Cheł. ani słówkiem na jego listy nie odpowiedział.

* * *

Józef Chełm. już od lat najmłodszych zdradzał niepohamowany, żywiołowy pęd do malarstwa. Lubił zwłaszcza rysować w różnych pozycjach konie. Wszystkie papiery, ściany lub podłogi itp. zarysowywał nimi. Kiedy J. Cheł. za granicą jeszcze zupełnie nieznany, zamieszkał w Monachium, odwiedził go tam wuj czy stryj. Widząc jego ubogo urządzone mieszkanko, doszedł do wniosku, że jeżeli Cheł. ma mieć dobry pokup u tamtejszych handlarzy, mieszkanie jego musi zmienić całkowicie wygląd. Sprawił mu więc za własne pieniądze nowe, bogate umeblowanie. Nazajutrz przyszedł do Józia w odwiedziny. O zgrozo! Jeden z nowych, aksamitem pociągniętych foteli, stał przy jeszcze niepościelonym łóżku, na samym zaś środku tego fotelu na aksamicie sterczała, przyklejona nakapanym woskiem, łojówka.

* * *

Jednego popołudnia siedział J. Cheł. wraz z Witkiewiczem w jakiejś paryskiej bulwarowej kawiarni. Nagle Cheł. wstał od stołu i bez pożegnania, rzuciwszy Witkiewiczowi jedno tylko krótkie słówko: „zapłać”, pospiesznie się oddalił. Witk. trochę zdziwiony, pozostał sam w kawiarni. Później, pod wieczór, wstąpił do pracowni Cheł. Tutaj zobaczył co następuje: Na ogromnych rozmiarów płótnie, przed paru godzinami jeszcze nietkniętym, naznaczoną była z genialnym impetem cała „czwórka” obecnie zdobiąca salę Muzeum Narodowego w Krakowie. Postacie, łby, tułowie i kopyta końskie, całe kawały naznaczonych koni w szalonym pędzie, jak gdyby pędzone jakąś nadludzką siłą, wylatywały z obrazu wprost na widza. Wszystko to było rzucone na płótno z wściekłą, niczym niepohamowaną furią. Sam Chełmoński zmęczony, zziajany uwijał się jeszcze z paletą i pędzlami w rękach, wzmacniając i utwierdzając z nieomylną wirtuozją jeszcze tu i ówdzie na tym wielkim płótnie swą wewnętrzną wizję. Korzystał bowiem pospiesznie z ostatnich promieni dziennego światła.

Wydawane w Poznaniu w latach 1927 – 1939 czasopismo kulturalno-społeczne. Początkowo tygodnik, od 1931 miesięcznik. Jedno z pierwszych pism przeznaczonych dla inteligencji katolickiej. Poruszało zagadnienia kulturalne, społeczne, etyczne, literackie. Wśród współpracowników przeważali pisarze katoliccy oraz przedstawiciele poznańskich środowisk literackich i uniwersyteckich. W „Tęczy” publikowali swoje utwory m.in. Konstanty Ildefons Gałczyński, Witold Hulewicz, Kazimiera Iłłakowiczówna, Zofia Kossak-Szczucka, Adolf Nowaczyński. Charakterystyczną cechą czasopisma był bardzo wysoki poziom wydawniczo-graficzny.

Close