STANISŁAW WASYLEWSKI

Na zgliszczach

W obrębie Rzeszy niemieckiej żyje prawie miljon Polaków. Mimo trwającej obecnie t. zw. przyjaźni polsko-niemieckiej – Polaków mieszkających w Niemczech wynaradawia się wszystkiemi możliwemi sposobami. Szczególnie groźnie przedstawia się stan polskości na Śląsku Opolskim. Sprawę tę omawia artykuł St. Wasylewskiego.

Wrocław - lata trzydzieste XX wieku

Wrocław – lata trzydzieste XX wieku

Wincenty Pol objechawszy już całą ziemię naszą, zajrzał wreszcie poza jej granice do Wrocławia. W przededniu wiosny ludów działo się to, w r. 1847. I wcale się nie zdziwił, znalazłszy w stolicy Śląska powszechnie żywy tam świat polszczyzny. „Język polski – pisał pod świeżem wrażeniem – ma się tutaj, jak się ma dom do ulicy; wszystkie domowe sprawy załatwia lud pomimowolnie językiem polskim, wszystkie zadomowe językiem niemieckim”.

„Rzadki dorożkarz, któryby nie mówił po polsku… służba w oberżach i kupczyki po magazynach… wszystkie napisy na sklepach są w dwóch językach pisane, nawet Niemcy, właściciele majątków ziemskich… uczą się tu z potrzeby języka ludu, podobnie jak Niemiec-Kurlandczyk uczy się rozmawiać z Łotyszem jego rodzinnym językiem”.

W kilkanaście lat później, dokładniej mówiąc, w r. 1869, już było gorzej. Badacz gwar polskich Lucjan Malinowski notował w swoich wrażeniach: „Śladów polszczyzny we Wrocławiu mało, niekiedy tylko spotkać się można z przekręconem nazwiskiem polskiem na szyldzie. Między klasą służących muszą być jednak mówiący po polsku, gdyż w jednym z kościołów bywa polskie kazanie. Byłem -pisze dalej – na lekcji prof Nehringa w uniwersytecie: Prof. Nehring wykłada po polsku. Audytorjum jego składa się wyłącznie z Polaków, przeważnie z Ks. Poznańskiego. Ślązacy wcale na te lekcje nie uczęszczają. Nie żyją oni z Polakami z innych prowincyj. Czyja w tem wina, trudno odgadnąć. Górnoślązacy studjują prawie wszyscy teologię i poza zakres swych specjalności rzadko wychodzą”.

Na wsi w tym czasie było już zupełnie źle. Oto scena ilustrująca stosunki. Do jednego z wrocławskich akademików przychodzi starsza kobieta z jagodami na sprzedaż.

„Podczas gdyśmy się po polsku naradzali czy je zakupić, niewiasta zawołała po polsku:

– O paniczkowie, mnie już nie chodzi o sprzedanie, ale o to żebych was rada jak najdłużej słuchała!

– A skąd wy, kobieto?

– Od Trzebnica, mój paniczku.

– A u was jeszcze po polsku mówią?

– Oj mówią, paniczku, ale coraz to mniej. Kiej byłam mała, to cała wieś mówiła tylko po polsku. Nas dzieci posyłali do szkoły – ale tam „szullehr” zabraniał nam po polsku mówić, a jak jedno do drugiego ozwało się, to zaraz bił w łeb, za kark gdzie dopadł… i prawił nam, że tylko gruby naród mówi po naszemu, a każdy lepszy mówi tylko po niemiecku, bo to pańska mowa. To też aż mi się coś dziwnego robi, jako was słyszę, paniczkowie, że tak pięknie mówicie po polsku…”

Systematyczna, szeroko zakrojona akcja tępienia żywiołu polskiego nie była w początkach 19 stulecia nowiną. F. A. Zimmerman opisujący skrupulatnie, wioska za wioską wszystkie powiaty śląskie, stwierdzał w r. 1788 z zadowoleniem, że Polacy z rokiem każdym gromadniej niemczą się w szkole niemieckiej, czem się martwić nie należy, gdyż są to ludzie „twardego karku, złośliwi i leniwi, upijający się przy nadarzonej okazji”, gdy przeciwnie „Niemcy są pracowici i uprzejmi dla bliźnich”.

A znowuż przyjaciółka Goethego – który radził najsnadniej wyniszczać polskość zapomocą objazdowych teatrów niemieckich – nie mogła się wkrótce potem wydziwić słysząc niedaleko Wrocławia, w Strachowicach, polskie pieśni dziewcząt w polu i z wielkiem zdziwieniem pisała o tem do pani Fryderykowej Schillerowej. Wrocław bowiem otoczony był wieńcem rdzennie polskich wsi.

Ten sam Wrocław, który u początków istnienia państwa polskiego stał się siedzibą pierwszego biskupstwa (r. 1000), a później u progu nowej ery dziejów, bo zaraz z wynalezieniem druku zaczął uczyć Polaków pacierza w ojczystym języku, krotłami gotyckiemi wyrażonego (1475). Było to Ojcze Nasz, Zdrowaś Marja i Wierzę w Boga Ojca, ogłoszone w Statutach synodalnych tegoż biskupstwa.

Więcej jeszcze! Tu pod Wrocławiem zapisano po raz pierwszy na świecie całe zdanie w języku polskim. W drugiej połowie XIII wieku (1270). Kronikarz klasztoru Cystersów w Henrykowie pod Wrocławiem, opowiadając historję powstania nazw wsi klasztornych wspomina, że pewien rolnik miał rzec do żony: daj, ac ja pobruszę a ty poczywaj, co znaczy: daj, niech ja pomielę (na żarnach), a ty odpoczywaj.

A jeśli teraz od Wrocławia skoczyć na południe Śląska Dolnego, na granicę czeską już prawie, do Kładzka (Glatz), znajdziemy się na górze wyniosłej, na której stała kiedyś kolebka piśmiennictwa polskiego, tam bowiem przyszła na świat pierwsza po polsku pisana księga pergaminowa, w skryptorjum kanoników lateraneńskich. Było to na lat dziesięć przed datą Grunwaldu. Miał nią być Psałterz Dawidowy, niezbędny w ręku człowieka średniowiecznego, który wiedział, że „nie może grzechu stroić, kto pienie psalmowe miłuje”.

A już w ręku kobiety niegodnej modlić się po łacinie, psałterz w języku pospolitym (in lingua vulgari) był artykułem pierwszej potrzeby.

Śląsk daleki miał brakowi zaradzić. Zawrzało w Kładzku od krzątaniny. Musieli się wpierw postarać o przekład na język polski, język młody, nienazbyt jeszcze dla celów pisma giętki i obrotny (rok był Pański 1398). A potem wyiluminować księgę, wyzdobić w inicjały, esyfloresy i dziwności kolorowe, jakoże ich Protektorka na piękno ksiąg szczególnie jest wrażliwą.

Słynął klasztor z doskonale urządzonego skryptorjum, gdzie braciszkowie, biegli w trudnej sztuce malowania liter na pergaminie, sporządzali księgi religijne. Królowa Jadwiga, jak zapisuje z wdzięczną dumą kronikarz konwentu, – „zapragnęła braterstwa z klasztorem i otrzymała je”, a Jagiełło sprowadził ich później do Krakowa.

Za świadczenia mnogie i uczynki zbożne królowej umyślili kanonicy kładzcy wywzajemnić się w sposób godny wielkiej monarchini. Gdy poszły ogłoski radosne po kraju o bliskiem rozwiązaniu Jadwigi, postanowił konwent z wyniosłej góry pierworodne jej dziecię uczcić pierworodną księgą. Lecz cóż? Gdy tak w kładzkim klasztorze przybywało kart Psałterzowi, na wawelskim zamku ubywało dni królowej. Dziecię przyszło na świat za wcześnie, księga za późno. W lipcu roku 1399 umarła protektorka pisarzy kładzkich, nie doczekawszy księgi, którą nazwano potem Psałterzem Florjańskim.

Zabytek spoczywa dziś w Muzeum Narodowem, natomiast w ziemi kładzkiej nawet nie próbujmy szukać śladów polskości, można powtórzyć tylko za prof. Semkowiczem, że „jej pierwotna polskość etnograficzna wydaje się więcej niż prawdopodobna”. A rola Wrocławia odwróciła się do imentu. Wystarczyło trzystu lat, aby z katedry nauczyciela cofnął się na ławę sztubaka i drukował już tylko (od r. 1796) „nowo zebrane obiecadło do syllabizowania i czytania dla potrzeby Górnego Śląska szkół”.

A równocześnie rozpoczynał systematyczną choć powolną akcję wyniszczania żywiołu polskiego.

Wystarczy rzucić okiem na doskonałą mapę niemiecką, wykazującą, jak żywioł polski cofał się potulnie pod naciskiem prawa pruskiego. W ciągu niespełna wieku linja obronna polskości cofnęła się na odległość 45-70 km. ku południowo-wschodowi, gdy bowiem w r. 1790 granica zwartej większości polskiej przechodziła ledwo o 4 km. od Wrocławia, w r. 1890 cofnęła już o 43 km.

Zostały dziś po tem wszystkiem już tylko zgliszcza wygasłe zupełnie. I nic dziwnego. Nikt przecie nie zadbał, aby je rozdmuchać.

Wydawane w Poznaniu w latach 1927 – 1939 czasopismo kulturalno-społeczne. Początkowo tygodnik, od 1931 miesięcznik. Jedno z pierwszych pism przeznaczonych dla inteligencji katolickiej. Poruszało zagadnienia kulturalne, społeczne, etyczne, literackie. Wśród współpracowników przeważali pisarze katoliccy oraz przedstawiciele poznańskich środowisk literackich i uniwersyteckich. W „Tęczy” publikowali swoje utwory m.in. Konstanty Ildefons Gałczyński, Witold Hulewicz, Kazimiera Iłłakowiczówna, Zofia Kossak-Szczucka, Adolf Nowaczyński. Charakterystyczną cechą czasopisma był bardzo wysoki poziom wydawniczo-graficzny.

Close