Poznałem Schulza przed dziesięciu laty. Pokazał mi wtedy swoje grafiki (drapografje). One to zostały mi w pamięci, podczas gdy obraz ich twórcy zniknął z niej, jak pyłek zwiany przez huragan.
Dostałem później dwie takie sztuki od Stefana Szumana, prof. Uniw. Jag. (również wielbiciela sztuki graficznej i literatury Schulza) i mogłem się bliżej w nie wpatrzyć. Teraz odnowiliśmy znajomość, a raczej przyjaźń i miałem sposobność poznać go bliżej, po przeczytaniu „Sklepów cynamonowych”, które zrobiły na mnie wprost piorunujące wrażenie.
Doniedawna nie wiedziałem, że, jeśli chodzi o rysunek, Schulz jest niemal że samoukiem. To może tylko jeszcze spotęgować podziw dla tego zadziwiającego talentu i osobowości. Jako grafik i rysownik należy on do linji demonologów. Według mnie zaczątki tego kierunku widać w niektórych dziełach dawnych mistrzów jeszcze w nim niejako nie wyspecjalizowanych. np. u Cranacha, Dürera, Grünewalda, gdy malują oni z dziwną z pewnością rozkoszą wyuzdania, tematy bardziej piekielne niż niebiańskie, odpoczywając w nich z czystem sumieniem po często przypuszczalnie nudnych i wymuszonych świętościach. Według mnie do demonistów należy także Hogarth.
Ale prawdziwym twórcą tego kierunku ( jeśli chodzi o treść oczywiście, o podkład rzeczywistościowy, o pretekst dla Czystej Formy) był Goya. Od niego wywodzą się demonolodzy XIX wieku, tacy jak Rops, Munch, czy nawet Beardsley. Tu nie chodzi o akcesorja demonizmu (czarownice, djabły i t. p.), tylko o to zło, w istocie swej podkładkę duszy ludzkiej (egoizm, który robi wyjątek tylko dla gatunku, drapieżność, chęć posiadania, żądze płciowe, sadyzm, okrucieństwo, pragnienie władzy, gnębienie wszystkiego dokoła), na której dopiero przez odpowiednią tresurę wyrastają inne, szlachetniejsze właściwości, dające się zresztą nawet u zwierząt zaobserwować w formie zarodkowej.
To są tereny, w których ogólnie pracuje Schulz – specjalność jego jeszcze w tym zakresie to sadyzm kobiecy, połączony z męskim masochizmem. Według mnie, kobieta z natury swej (dziwić się tylko trzeba, że jest jeszcze taka, mając takie organy i środki działania – dziwić się, podziwiać ją i chwalić potęgi, które sprawiły rozdział płci) musi być zasadniczo psychiczną sadystką i fizyczną masochistką, podczas gdy mężczyzna musi być ogólnie psychicznym masochistą, fizycznym zaś sadystą. Schulz doprowadził wyraz obu tych psychicznych kombinacyj do ostatnich granic natężenia i potwornego niemal patosu. Środkiem gnębienia mężczyzn przez kobietę jest u niego noga, ta najstraszliwsza, prócz twarzy i pewnych innych rzeczy, część kobiecego ciała. Nogami dręczą, depczą, doprowadzają do ponurego, bezsilnego szału kobiety Schulza jego skarlałych, spokorniałych w erotycznej męce, upodlonych i w tem upodleniu znajdujących najwyższą, bolesną rozkosz -mężczyzn – pokrak 1). Jego grafiki to są poematy okrucieństwa nóg. Mimo całej potworności gęb, ma się wrażenie, że damy Schulza myją starannie szczotkami nogi 2 razy dziennie i nie mają nagniotków. Inaczej byłoby wprost straszno, a moralnie jest straszno i tak.
Poza tą treścią, przedstawioną z niezwykłą potęgą wyrazu, niektóre z kompozycyj Schulza zdają się prawie zbliżać do ideału Czystej Formy, pod względem układu i rozłożenia ciemnych i jasnych plam, jakoteż lekkich deformacyj, dających niezwykle kontrastowe napięcie kierunkowe poszczególnych mas. Ale znać, że jedność osobowości tego artysty (niezupełnie w czystym typie rozwiniętego) jest jeszcze (a może już na zawsze) przytłoczona jego potężną życiową treścią i nie może dojść do samodzielności wyrazu w czysto artystycznej formie, pojętej nie jako jakieś bliżej nieokreślone „kształtowanie” (?) czy też imitacje trójwymiarowych form poszczególnych przedmiotów na płaszczyźnie (czy o to chodzi w malarstwie, o naiwne krytykony?!), tylko jako konstrukcja całości „wybuchnięta” z głębin jaźni i w tym wybuchu zastygła – konstrukcja, powtarzam, a nie dekoracyjne zapełnienie płaszczyzny – między temi rzeczami też nie widzą różnicy, ani nasi malarze, ani t. zw. krytycy, t. j. laicy, mający tupet pisania o sztuce bez żadnego o niej pojęcia.
Wielkość może być we wszystkiem, jak w dobrem i złem, tak i w realizmie i formizmie, a nawet w odpowiedniej proporcji tych elementów – chodzi o ich jakość i wzajemny stosunek.
Mam wrażenie, że u Schulza jesteśmy, jeśli nie już w obrębie genjalności, polegającej właśnie na proporcjach, a nie tylko na natężeniu bezwzględnych elementów, to w każdym razie na jej granicy. To samo stosuje się do jego literatury („Sklepy cynamonowe” i nowele w „Tygodniku Illustrowanym”, „Wiadomościach Literackich” i „Sygnałach” lwowskich), objawionej nam narazie w postaci „kawałków”, nanizanych na wspólną nić miejsca, czasu i zawartych w nich ludzi (osoby autora i jego otoczenia), ale nie związanych wyraźnie wspólną ideą i ciągiem zdarzeń, co nie czyni z tych utworów ani nowel, ani jednej powieści, zczepionych ze sobą nieświadomą raczej metafizyką autora i jego promieniejącą w samym stylu nawet niesamowitą osobowością, której elementy, jakoteż wartości czysto literackie i filozoficzne jego dzieł mam zamiar zanalizować w osobnem studjum.
Na naszym zaprzałym, antyintelektualnym horyzoncie literackim, gdzie przeważa błazeństwo i podlizywanie się ohydnej Klempie – publice, zepsutej już od lat ciągłemi karesami podlizywaczy, książka Schulza jest zjawiskiem pierwszorzędnem. Przecież poza Kadenem (który gdyby miał więcej odwagi i charakteru, gdyby dbał o swój rozwój umysłowy, byłby genjuszem wszechświatowym najwyższej możliwej marki) niema u nas dosłownie prawie co czytać. Schulz jest według mnie nowa gwiazda 1-ej wielkości – chodzi o to, czy wytrzyma, czy mu dadza żyć i pracować, czy się rozwinie dalej i – jak. Oby nie było z nim, jak z biedną gwiazdą Nora Herculis, która już na 5-tą wielkość zjechała. O tych problemach później – narazie wywiad. Napisałem pewną ilość pytań: dosłowne odpowiedzi Schulza podaję in extenso bez żadnych moich dodatków.
Pisane przed przeczytaniem odpowiedzi Schulza 4.IV. 1935
Bruno Schulz do St. I. Witkiewicza
Początki mego rysowania gubią się w mgle mitologicznej. Jeszcze nie umiałem mówić, gdy pokrywałem już wszystkie papiery i brzegi gazet gryzmołami, które wzbudzały uwagę otoczenia. Były to spoczątku same powozy z końmi. Proceder jazdy powozem wydawał mi się pełen wagi i utajonej symboliki. Około 6-go, 7-go roku życia powracał w moich rysunkach wciąż na nowo obraz dorożki z nastawioną budą, płonącemi latarniami, wyjeżdżającej z nocnego lasu. Obraz ten należy do żelaznego kapitału mojej fantazji, jest on jakimś punkiem węzłowym wielu uchodzących w głab szeregów. Dodziśdnia nie wyczerpałem jego metafizycznej zawartości. Widok konia dorożkarskiego nie stracił podziśdzień dla mnie na fascynacji i wzburzającej mocy. Schizoidalna jego anatomja pełna na wszystkich końcach rogów, węzłów, sęków i sterczyn została jakgdyby wstrzymana w rozwoju w chwili, gdy chciała się jeszcze dalej rozróść i rozgałęzić. A i powóz jest wytworem schizoidalnym, wynikłym z tej samej zasady anatomicznej – wieloczłonkowy, fantastyczny zrobiony z blach powyginanych jak płetwy, ze skóry końskiej i ogromnych kół-klekotek.
Nie wiem, skąd w dzieciństwie dochodzimy do pewnych obrazów o rozstrzygającem dla nas znaczeniu. Grają one rolę tych nitek w roztworze, dokoła których krystalizuje się dla nas sens świata, i tych obrazów należy jeszcze u mnie obraz dziecka niesionego przez ojca przez przestrzenie ogromnej nocy, rozmawiającego z ciemnością. Ojciec tuli je, zamyka w ramionach, odgradza od żywiołu, który mówi i mówi, ale dla dziecka ramiona te są przezroczyste, noc dosięga je w nich i poprzez pieszczoty ojca słyszy ono nieustannie jej straszliwe perswazje. I znękane, pełne fatalizmu odpowiada na indagacje nocy, z tragiczną gotowością, całkiem zaprzedane wielkiemu żywiołowi, od którego niema ucieczki.
Są treści niejako dla nas przeznaczone, przygotowane, czekające na nas na samym wstępie życia. Tak recypowałem balladę Goethego w wieku 8 lat z jej całą metafizyką. Poprzez nawpół zrozumiałą niemczyznę pochwyciłem, przeczułem sens i wstrząśnięty do głębi płakałem, gdy mi ją matka czytała.
Takie obrazy stanowią program, statuują żelazny kapitał ducha dany nam bardzo wcześnie, w formie przeczuć i nawpół świadomych doznań. Zdaje mi się, że cała reszta życia upływa nam na tem, by zinterpretować te wglądy, przełamać je w całej treści, którą zdobywamy, przeprowadzić przez całą rozpiętość intelektu, na jaką nas stać. Te wczesne obrazy wyznaczają artystom granice ich twórczości. Twórczość ich jest dedukcją z gotowych założeń. Nie odkrywają już potem nic nowego, uczą się tylko coraz lepiej rozumieć sekret powierzony im na wstępie i twórczość ich jest nieustanną egzegezą, komentarzem do tego jednego wersetu, który im był zadany. Zresztą sztuka nie rozwiązuje tego sekretu do końca. Pozostaje on nierozwikłany. Węzeł, na który dusza została zasupłana, nie jest fałszywym węzłem, rozchodzącym się za pociągnięciem końca. Przeciwnie, coraz ciaśniej się zwęźla. Manipulujemy przy nim, śledzimy bieg nici, szukamy końca i z tych manipulacyj powstaje sztuka.
Na pytanie, czy w rysunkach moich przejawia się ten sam wątek, co w prozie, odpowiedziałbym twierdząco. Jest to ta sama rzeczywistość, tylko różne jej wycinki. Materjał, technika działają tutaj, jako zasada selekcji. Rysunek zakreśla ciaśniejsze granice swym materjałem niż proza. Dlatego sądzę, że w prozie wypowiedziałem się pełniej.
Od pytania, czy potrafiłbym filozoficznie zinterpretować rzeczywistość „Sklepów cynamonowych”, najchętniej chciałbym się uchylić. 2). Sądzę, że zracjonalizowanie widzenia rzeczy tkwiącego w dziele sztuki równa się zdemaskowaniu aktorów, jest końcem zabawy, jest zubożeniem problematyki dzieła. Nie dlatego, żeby sztuka była logogryfem z ukrytym kluczem, a filozofja tym samym logogryfem – rozwiązanym. Różnica jest głębsza. W dziele sztuki nie została jeszcze przerwana pępowina, łącząca je z całością naszej problematyki, krąży tam jeszcze krew tajemnicy, końce naczyń uchodzą w noc otaczającą i wracają stamtąd pełne ciemnego fluidu. W filozoficznej interpretacji mamy tuż tylko wypruty z całości problematyki preparat anatomiczny. Mimo to sam ciekaw jestem, jak brzmiałoby w formie dyskursywnej credo filozoficzne „Sklepów cynamonowych”. Będzie to raczej próba opisu rzeczywistości tam danej, aniżeli jej uzasadnienie.
„Sklepy cynamonowe” dają pewną receptę na rzeczywistość, statuują pewien specjalny rodzaj substancji. Substancja tamtejszej rzeczywistości jest w stanie nieustannej fermentacji, kiełkowania, utajonego życia. Niema przedmiotów martwych, twardych ograniczonych. Wszystko dyfunduje poza swoje granice, trwa tylko na chwilę w pewnym kształcie, ażeby go przy pierwszej sposobności opuścić. W zwyczajach, w sposobach bycia tej rzeczywistości przejawia się pewnego rodzaju zasada – pan – maskarady. Rzeczywistość przybiera pewne kształty tylko dla pozoru, dla żartu, dla zabawy. Ktoś jest człowiekiem, a ktoś karakonem, ale ten kształt nie sięga istoty, jest tylko rolą na chwilę przyjętą, tylko naskórkiem, który za chwilę zostanie zrzucony. Statuowany tu jest pewien skrajny monizm substancji, dla której poszczególne przedmioty są jedynie maskami. Życie substancji polega na zużywaniu niezmiernej ilości masek. Ta wędrówka form jest istotą życia. Dlatego z substancji tej emanuje aura jakiejś pan-ironji. Obecna tam jest nieustannie atmosfera kulis, tylnej strony sceny, gdzie aktorzy po zrzuceniu kostjumów zaśmiewają się z patosu swych ról. W samym fakcie istnienia poszczególnego zawarta jest ironja, nabieranie, język po błazeńsku wystawiony. (Tu jest zdaje mi się pewien punkt styczny między „Sklepami” a światem Twych kompozycyj malarskich i scenicznych.)
Jaki jest sens tej uniwersalnej desilluzji rzeczywistości, nie potrafię powiedzieć. Twierdzę tylko, że byłaby ona nie do zniesienia, gdyby nie doznawała odszkodowania w jakiejś innej dymenzji. W jakiś sposób doznajemy głębokiej satysfakcji z tego rozluźnienia tkanki rzeczywistości, jesteśmy zainteresowani w tem bankructwie realności.
Mówiono o destrukcyjnej tendencji książki. Być może, że z punktu widzenia pewnych ustalonych wartości – tak jest. Ale sztuka operuje w głębi przedmoralnej, w punkcie, gdzie wartość jest dopiero in statu nascendi.
Sztuka jako spontaniczna wypowiedź życia stawia zadania etyce – nie przeciwnie. Gdyby sztuka miała tylko potwierdzać, co skądinąd już zostało ustalone -byłaby niepotrzebna. Jej rolą jest być sondą zapuszczoną w bezimienne. Artysta jest aparatem rejestrującym procesy w głębi, gdzie tworzy się wartość.
Destrukcja? Ale fakt, że treść ta stała się dziełem sztuki, oznacza, że affirmujemy ją, że nasze spontaniczne głębie wypowiedziały się za nią.
Do jakiego rodzaju należą „Sklepy cynamonowe” ? Jak je zaklasyfikować? Uważam „Sklepy” za powieść autobiograficzną. Nie dlatego tylko, że jest pisana w pierwszej osobie i że można w niej dopatrzeć się pewnych zdarzeń i przeżyć z dzieciństwa autora. Są one autobiografją albo raczej genealogją duchową, genealogją kat exochen, gdyż ukazują rodowód duchowy aż do tej głębi, gdzie uchodzi on w mitologję, gdzie gubi się w mitologicznem majaczeniu. Zawsze czułem, że korzenie indywidualnego ducha, dostatecznie daleko w głąb ścigane, gubią się w mitycznym jakimś mateczniku. To jest dno ostateczne, poza które niepodobna już wyjść.
Imponującą realizację artystyczną tej myśli znalazłem później w „Jakóbowych historjach” T. Manna, gdzie przeprowadzona ona jest w skali monumentalnej. Mann pokazuje, jak na dnie wszystkich zdarzeń ludzkich, gdy wyłuskać je z plewy czasu i wielości, ukazują się pewne praschematy, „historje”, na których te zdarzenia formują się w wielkich powtórzeniach. U Manna są to historje biblijne, odwieczne mity Babilonji i Egiptu. Ja starałem się w skromniejszej mej skali odnaleźć własną, prywatną mitologię, własne „historje”, własny mityczny rodowód, tak jak starożytni wyprowadzali swych przodków z mitologicznych małżeństw z bogami, tak uczyniłem próbę statuowania dla siebie jakiejś mitycznej generacji antenatów, fikcyjnej rodziny, z której wywodzę mój ród prawdziwy.
W jakiś sposób „historje” te są prawdziwe, reprezentują moją manierę życia, mój los szczególny. Dominantą tego losu jest głęboka samotność, odcięcie od spraw codziennego życia.
Samotność jest tym odczynnikiem, doprowadzającym rzeczywistość do fermentacji, do strącenia osadu figur i kolorów.
———————-
1) To mam trochę Schulzowi do zarzucenia, bo dopiero kombinacja odpowiedniej twarzy i psychiki z odpowiedniemi nogami daje idealny cocktail erotyczny rozkoszy i męki.
2) Na rękopisie sam Schulz dodał słowo „poza”. Czy raczej nie jest pozą ten dodatek? (Przypisek wywiadowcy).