(Z cyklu: Reportaże „Wiadomości Literackich”)
Kiedy się zmierzcha i ciepły wiatr przedwiośnia niesie górą nad miastem obłoki ciężkie od zapowiedzi tego co ma nadejść, ciemnemi, ciepłemi już ulicami idzie powolnym krokiem Kochanek Zamordowanych Dziewcząt. Na rogu ulicy stoi młoda dziewczyna w chustce, brzydka, smutna dziewczyna, i sprzedaje pierwsze śniegułki, ciasno poutykane jedna obok drugiej i owiązane mchem, jak supłami zielonego sznurka, a także fiołki, pachnące z brutalną słodyczą spośród płaskich liści. Może kupi? Może się obejrzy? Przez środek ulicy, pilnie tropiona przez uważnego policjanta, przechodzi stara kobieta, i niesie kilka gałęzi sosnowych. Jej usta są boleśnie ściągnięte, lata i ciężar życia wyżłobiły głębokie wądoły w jej policzkach, od wewnętrznych kątów oczu ku szyi. Czem było jej życie? Nie wie, ale przecież czemś okropnem, czemś nienazwanem. Któż jej pomoże to nazwać, któż to okropne zawoła po imieniu? Oto naprzeciwko niej idzie Kochanek Zamordowanych Dziewcząt – czyżby się za nią odwrócił? Nie, to było złudzenie. Więc wlecze się dalej sama i coraz bardziej rozpaczliwym ruchem prezentuje gałązki sośniny, której nikt nie chce kupić. Oto panna ze sklepu: cały dzień sprzedawała męskie kołnierzyki, albo odważała szproty, albo wybierała z papierka igły: teraz jest wieczór, teraz chciałaby spotkać kogoś ktoby ją mógł i chciał zrozumieć. Oto pensjonarka; jest wesoła i młoda, ma lat siedemnaście: któż jej powie, że te lata są jedyne, że to co sobie teraz myśli nigdy już się nie powtórzy? A ciepłemi już trochę ulicami idzie Kochanek Zamordowanych Dziewcząt. Jakże można go uniknąć?
Czasami jest to piękny i młody chłopak. Ma szerokie ramiona, przykryte lichym kortem, mieszanym z bawełną. Właściwie co tu mieszać? To poprostu sama bawełna, podwatowana i zszyta przez żydowskiego krawca z ulicy Świętokrzyskiej, podług ostatniego angielskiego modelu. Na głowie ma miękki kapelusz albo studencką czapkę (chciał się zapisać do Szkoły Nauk Politycznych, ale potem się okazało, że wymagają tam jakichś papierów, których nie ma), czasami narciarską czapeczkę, pod której granatowym daszkiem falują jasne włosy. W ręku trzyma rękawiczki (których nigdy nie wkłada, żeby mu się nie zbrudziły), albo tylko jedną z nich, bo drugą zgubił. Z kieszonki sterczy mu chusteczka jedwabna, bardzo kolorowa, która skrajana jest naukos i ma tylko jeden róg: szkoda pieniędzy i materjału na większą, a przecież i tak nikt w nią nigdy nosa nie wyciera. W tej samej kieszonce nosi jeszcze grzebyk celuloidowy, zasuwany, w kształcie nóżki kobiecej, który prezentuje damom z filuternym uśmiechem, kiedy się nieco potargają.
Często go można spotkać u taniego fryzjera, który ma w oknie wywieszoną kartkę z cenami i napis: „Dla panów bezrobotnych ustępstwo”. Siedzi wtedy cierpliwie przed lustrem i czeka, aż mu podgolą brwi, których nie chciało mu się wyskubać w domu stalową, zardzewiałą pensetką, – a także aż mu położą na rzęsy, trochę za jasne, czarną maź, którą nazywają szumnie henną. Wtedy zaciska mocno powieki, żeby go nie piekło, i szepcze:
– Prędzej, panie Władziu, do jasnej cholery!
Ale czasem policjant, uśmiechnięty, różowy i młody, z czarną krechą przepaski pod brodą, wprowadza go w sądzie na ławkę oskarżonych, i wtedy jakoś wszyscy naraz nagle się orjentują, że właściwie tutaj pasował najbardziej. Za duża kurtka aresztancka z szaro-zielonej obrzydliwości obciąga mu ramiona (czyżby zawsze były takie wąskie?), a włosy ogolone są przy skórze. Twarz jest niesymetryczna, nos skośnie przecina ją zgóry nadół. Wąskie czoło, w które ostrym kątem wrzyna się ciemny klin włosów, nie dominuje nad twarzą, zaledwie ją czemś ludzkiem uzupełnia. Twarz rozszerza się silnie ku dołowi, a do wrażenia tego przyczyniają się jeszcze uszy, odstające, ale nie górną, lecz swoją dolną połową.
Jakkolwiek wyglądają ci chłopcy, są zawsze sierotami. „Więc naprawdę sam, zupełnie sam na świecie?” – pyta młoda dziewczyna. Nie powiem, jak wygląda ta młoda dziewczyna. Czasem ma sarnie oczy i krzywe nogi, czasem ma oczy niebieskie pod wyblakłemi od słońca rzęsami. Jest to Młoda Dziewczyna, jej serce pełne jest nieokreślonego współczucia. Nie wie, z czem współwibrować, czy ze „Strasznemi dziejami ofiar wampirów wielkiego miasta”, czy z tym brzydkim chłopakiem, którego poznała dwa tygodnie temu i do którego ma „nieograniczone zaufanie”. Tak, jest zupełnie sam na świecie, rodzice jego nie żyją. Kiedy mówi o nich, ma łzy w oczach i prosi, żeby tych ran nie tykać nawet tak lekkiemi paluszkami. Wczoraj, kiedy szedł ulicą z Młodą Dziewczyną, spotkał swoją starszą siostrę, w zniszczonej sukni, jak przechodziła, ciągnąc za sobą swoją szóstą córeczkę. „Dlaczego ta kobieta tak się nam przygląda?” „Nie wiem, – powiedział, – nie znam jej”. Na śmierć matki napisał elegję p. t. „Modlitwa”, Młoda Dziewczyna płakała, czytając ją, teraz musi mu przecież wszystkich zastąpić, kiedy jest taki samotny. Brata nie miał, ale sam utrzymywał kuzynka, małego chłopca, który jest teraz dorosły i płaci mu niewdzięcznością. O dalekiej kuzynce, która jest piękną damą, bo wyszła zamąż za właściciela perfumerji, mówi „moja siostra”. Tak żyje w kole wyimaginowanych krewnych, którzy uosabiają wszystko to co wydaje mu się w życiu być cenne, wspierają go fikcyjnemi radami i obiecują nieistniejące spadki.
Potem, kiedy już siedzi na ławie oskarżonych, przychodzi jego matka. Och, kimkolwiek on jest, jego matka wygląda zawsze jednakowo: oczy zagasłe od łez, czarny, niemodny słomkowy kapelusz, bronzowe palto z wyleniałem futrem przy kołnierzu, niciane szare rękawiczki na spracowanych rękach. Ona rozumie, że syn się jej wstydził, ona rozumie, że ją w myślach uśmiercił: jeszczeby ta panna chciała ją kiedy odwiedzić? Czy dawał jej pieniądze? Patrzy długo na jego twarz, tam, pod strażą różowego policjanta, chciałaby zgadnąć, co ma powiedzieć, czegoby sobie życzył? Ale on ma twarz ukrytą w rękach, wygląda jakby spał, nic po nim nie pozna. Więc mówi: „Nie”… Oskarżyła go. Położyła na nim kamień.
Jakkolwiek wyglądają ci chłopcy, zawsze są pesymistami. Idą z dziewczętami na dancing, do salonów Philipsa, ale twarz mają ponurą. Jakiś nieuleczalny smutek gniecie im serce. Młoda Dziewczyna potrochu domyśla się tego, ale nie śmie pytać, żeby się nie okazać niedelikatną. Tak, strata rodziców, podłość ludzka, dławiąca jak gorzki napój… Czem to serce złamane uleczyć? Czy są dosyć słodkie słowa, dosyć łagodne obejście, wystarczająco siostrzany uścisk dłoni? Pocałunek, złożony na ustach raz tylko, w chwili pożegnania. Kochanek Zamordowanych Dziewcząt pogardza cielesnem nasyceniem. Kobieta, którą on wybiera, musi być czysta i niewinna jak kwiat. Ich połączeniu się przeszkadzają wyższe, bliżej nieokreślone, moce. Czy to miłość? Ach, to więcej, niż miłość! Czy ona go kocha? Tak, kocha go, ale musi zrezygnować z tej miłości, ponieważ nigdy nie będą się mogli połączyć. Ale właściwie dlaczego? „Dałem jej do zrozumienia, że nigdy nie będzie szczęśliwa: ma przecież krzywe nogi”… Wilde redivivus! Kiedy pisał, że zamordował swoją ciotkę, ponieważ miała krzywe nogi, czyż widział przed sobą tego chłopaka z odstającemi oddołu uszami, który się na cień jego powoła? Król życia, piękny jak Nero, z zielonym goździkiem w butonierce, przegląda się w lustrze i widzi siebie w postaci warszawskiego żygolaka, który na własny użytek odkrywa tragedję życia.
Ale, że ciężko żyć złamanej jodle,
O śmierć się modlę…
Czy dawno pisze wiersze? Od roku. Dwie ładne siostry, jedna o drugiej nie wiedząc, przechowują jego wiersze w torebce, nigdy się z niemi nie rozstając. Lubi muzykę, śpiew, w stan zachwytu wprowadzają go smętne tony tanga „Rebeka”, skupił się w nich cały ból świata. Jest estetą. Nie używa wulgarnych słów. Czyż można powiedzieć naprzykład, że w walizce zrobiła się dziura? Nie, walizka miała z boku otwór, słowo „dziura” jest zbyt ordynarne i może razić wykwintne uszy. „Czy pani widziała siostrę swą dzisiaj?” – pyta Młodą Dziewczynę. I dalej: „Przybyłem do pani w zamiarze zaproszenia jej na wieczór”. A ona na to: „Tu czekać będę”. Dlaczego napisał do matki, że wchodzi do wanny, żeby przeciąć sobie żyły, kiedy wcale nie miał tego zamiaru? „Och, to była tylko gra słów”. Potem „na małej karteńce napisali parę słów pożegnania, ale karteńka gdzieś się zapodziała”. Byłoby poetycznie zejść z tego świata razem: ubrać się pięknie, on w czarnem ubraniu, ona w wieczorowej sukni, oboje z narzędziami śmierci: on z rewolwerem (z browningiem, wymawia wyraźnie literę „w”), a ona z płytą gramofonową. Puszczą płytę, ostra igła dojdzie do słów śmiertelnych, i wtedy huknie strzał, nie, dwa strzały… Siedzi na schodach, czeka, jej jeszcze niema. „Wyraziłem swoje zdziwienie, że się spóźniła, ona zrobiła mi zarzut, że nie mam czarnego ubrania, jak było umówione”. To prawie Rasyn. To prawie Kornel.
Jego przeszłość? Nieważna, zupełnie bez znaczenia. Jako dzieciak ukradł matce zegarek. Fałszował świadectwa szkolne. Kilka podrobionych czeków. Dwa sprzeniewierzenia. Dwa wyroki po parę lat – z odroczeniem. W pokoju, gdzie mieszkał, dziewięćset blankietów firmowych i stemple, wszystko podrobione, dla wypisywania sobie świadectw przy poszukiwaniu pracy. Trzy numery pisma matrymonjalnego „Postęp” (dlaczego „Postęp?”) z podkreślonemi ogłoszeniami bogatych pań „niedzisiejszych poglądów”, które poszukują „kulturalnych panów i trochę słońca”. I oto mgła poranna, poprzez którą szedł Kochanek Zamordowanych Dziewcząt, wiruje, wiruje jak na seansie spirytystycznym, zagęszcza się, skłębią, i właśnie w tym kącie sali, na który mamy skierowane oczy, precyzuje się w postać Henryka Okonka, lat dwadzieścia sześć, mordercy siedemnastoletniej Ireny Kudlińskiej.
– Co się stało z tem naszem Heńkiem? – pyta się, płacząc, matka.
Ale mimo zapewnień matki, że sama chodziła po nią do apteki, wcale nie wierzę w tę kokainę. To nie jest narkoman, to nie jest kokainista. Estetyzm, poezja, kokaina, dręczenie zwierząt „przywiązałem kotu do ogona pęcherz, no taki pęcherz, co się go napełnia grochem i powietrzem”…, to wszystko nadbudówka nad apetytami, przynęta albo usprawiedliwienie. „Mord w celu rabunku” – woła prokurator Missuna w porywającem przemówieniu, „zakłamane aktorstwo” – dodaje świetny adwokat Gacki, „ohydne słuchowisko?” – mówi utalentowany młody aplikant, który razem z adwokatem Drobniewskim wnosi obronę.
Kiedy się asystuje przy przewodzie sądowym tej sprawy, trzeba myśleć, że świat da się podzielić na kręgi jak pokrajane jabłko. Oto, w pewnym zakresie, cała filozofja świata, wszystko co można powiedzieć o życiu. Wszystkie sprawy rozwiązane, albo na rozwiązanie nastawione. W pewnym zakresie, w pewnej płaszczyźnie, wszystko zamknięte i doskonałe, jak talarek jabłka, każda płaszczyzna opracowana, żadnych niedociągnięć, kanty wyraźne i ostre. Oto pewne grono ludzi, w którem na pewnym poziomie rozwiązuje się pewne zagadnienia. Towarzystwo to ma swoją filozofję, swoje zapatrywania na świat, swoją wystarczającą poezję, własną estetykę, sposób wyrażania się opracowany i staranny, swoje kanony postępowania, swoją muzykę, swój sposób przetwarzania i ujmowania rzeczywistości. Mogę sobie nawet wyobrazić grono sędziów, przy którem tak skonstruowana obrona, jak ją sobie opracował Okonek, mogłaby stanowić zagadkę do rozwiązania, mogłaby stanowić coś nad czem trzebaby się było namyśleć. Widać było pracę umysłową, jaką włożył w swoją konstrukcję, ale mimo wszystkie ozdoby, to co mówił było dla nas wszystkich przezroczyste jak ciało meduzy, poprzez które widać przewód pokarmowy.
Był to widok głęboko smutny. Ten brzydki lowelas, któremu jednak starczyło inteligencji, żeby swoją konstrukcją umysłową zabić dziewczynę, musiał się chyba wszystkim wydać głęboko wstrząsający. Bo jednak siła tej wątłej głowy, wyczyn tego słabego mózgu był właśnie tem czego potrzebowała Irena Kudlińska, żeby przejść do nicości.
Jej siostra, ładny, ćwierkający ptaszek w zielonej sukience, składający rezolutne zeznania o tragicznej śmierci, która nastąpiła zaledwie trzy miesiące temu, jedząca w przerwie ciasteczka w cukierni i melodyjnie sprzeczająca się z przyjaciółkami, – to także część plasterka, małego krążka, który zamyka religję, sztukę i filozofję życia dla tego grona ludzi. Źle wychowane, niemądre dziewczęta, którym jako równoważnik wyższych wartości w życiu podają tango „Rebeka” i modlitwę złamanej jodły! Czy jest jakaś sprawa, któraby od tej głośniej wołała o reformę obyczajów, reformę wychowania, któraby silniej mogła wstrząsnąć podwalinami naszego zakłamanego, skąpego i bezdusznego ustroju? Bo oto finał w opowiadaniu Okonka. Czekał godzinę na siedemnastoletnią pensjonarkę, na schodach. Wszyscy wiemy, że chciał zamordować ją i siostrę żeby je okraść, bo tego właśnie dnia, pierwszego grudnia, Apolonja Kudlińska wracała do domu z pensją w torebce. Nadchodzi Irena, wchodzą razem do mieszkania. Kiedy wykręcił żarówkę, żeby w ciemności korytarza móc łatwiej zamordować siostrę ofiary, czem usprawiedliwił puszczenie wody do wanny, – nigdy się już nie dowiemy. Woda spada z hałasem do metalowej wanny, nakręcony gramofon gra tango, smętne tango „Rebeka”. Ponieważ rewolweru nikt nie chciał pożyczyć, Okonek przyniósł ze sobą młotek. Mała dziewczyna bierze ten młotek w ręce i prosi go, żeby ją zabił, tylko żeby zabijał prędko, nie męczył. Kładzie mu młotek do ręki, klęka w drzwiach i czeka na cios śmiertelny, ten cios padnie kiedy igła dojdzie do umówionych słów. Ale płyta raz już przegrana, słowa dawno przebrzmiały, a Okonkowi drży ręka, musi płytę na nowo nastawiać. I drugi raz brzmi tango „Rebeka”. I potem jeszcze trzeci raz. Wtedy Okonek uderza młotkiem w głowę, uderza z taką siłą jakby rąbał drzewo. Dziewczyna zaczyna krzyczeć, ale morderca wie, że ona krzyczy nieumyślnie, tylko dlatego, że już jest nieprzytomna, że nie wie co robi, bo gdyby zdawała sobie sprawę, że krzyczy, napewnoby zamilkła. Prosiła go przecież, żeby ją zabił, nie męczył, nie może więc przerwać ofiarnego trudu zabijania, bo postąpiłby wbrew jej woli. „Mogłem uderzyć dopiero za trzecią razą. To, że krzyknęła, było dla mnie całkowitą niespodzianką, umówiliśmy się inaczej”. Gotów jest powiedzieć, że umówili się, że nie będzie ją to bolało. „Byłem oszołomiony, – mówi dalej ze spokojem, -ale w porę przypominam sobie, że to już przecież słowa w agonji, że nie należy na nie zwracać uwagi. Czy się broniła? Być może, chwyciłem ją wtedy za szyję, bo wiedziałem, że to nie ruchy, ale odruchy. Kiedy została pozbawiona życia – względnie – ta Irena, kiedy jej dusza, to jest jej ziemska istota, przeniosła się w lepsze światy, weszła siostra i uniemożliwiła mi dokończenie tragedji”. Mówi o projektowanem samobójstwie – to miało być dokończenie tragedji.
Tak, ten Heniek Okonek, morderca, skazany na bezterminowe ciężkie więzienie, jest dla nas jasny jak meduza, przez której galaretowate ciało widać przewód pokarmowy. Ale jest tam coś co nigdy od nich do nas nie będzie wiadome: więc dla tych trzystu złotych? Tyle było warte życie dwóch młodych dziewcząt? I czy, jak się taką rzecz wyraźnie powie i nikt się temu nie sprzeciwia, to już jest wszystko wiadome?
Seans się skończył. Mgła, która się sprecyzowała w krwawą postać Henryka Okonka, wiruje, wiruje, rozprasza się i blednie. Już niema twarzy, już niema postaci. Tam, za rogiem, skręca Kochanek Zamordowanych Dziewcząt. Widać jeszcze zarys jego ciemnych pleców. Naprzeciw niego idą dziewczyny wielkiego miasta.