Listy z Hiszpanji (cz. 3)
Kwestji katalońskiej nie będzie

Od specjalnego wysłannika „Wiadomości Literackich”

W trzy dni po moim przyjeździe do Barcelony oddałem listy polecające do dwóch dynitarzy: Ventury Gassol, poety, katalońskiego ministra oświecenia i Jaime’a Miravitlles, niegdyś wykładowcy w robotniczej szkole technicznej, dziś szefa katalońskich milicyj ludowych, zwycięzcy w walkach ulicznych. Poza nader uprzejmem przyjęciem, uzyskałem od władz nowy glejt bezpieczeństwa, opatrzony mnogością pieczęci i podpisów. Nazajutrz zgłosiłem zapotrzebowanie na przydzielenie mi i zarekwirowanie dla mych celów zawodowych rzeczy dla dziennikarza tak oczywiście niezbędnej jak samochód, i ta nader naturalna prośba została przychylnie załatwiona w błyskawicznie krótkim przeciągu czasu – niecałej półgodziny. Maszyna biurokracji rewolucyjnej, powolna i ociężała gdy chodziło o sprawy paszportowe, wykazała, widocznie nabytą przez praktykę pierwszych tygodni przewrotu, zadziwiającą sprawność. Odchodząc, myślałem tylko że w tym pięknym kraju łatwiej o cudzy samochód niż o własny paszport.

Muszę zedrzeć jednak maskę i powiedzieć że ów piękny plan nie wyszedł ode mnie. Obmyślił go poprostu sam właściciel zarekwirowanego samochodu, mój nowy znajomy, ów Vergnolles, którego myśli krążyły ustawicznie wokoło najlepszego sposobu zabezpieczenia swego wozu przed losem wszystkich samochodów hiszpańskich. Vergnolles doszedł do wniosku że na zarazę „inkautacji” niema lepszej ochrony niż nieszkodliwa szczepionka pozornej czy polubownej rekwizycji. Na jego to prośbę udałem się do odnośnych czynników, wymieniłem cel mego przybycia, wskazałem upatrzony już numer samochodu, załatwiłem parę innych szczegółów. Wyszedłem stąd z odpowiedniem pismem, a Vergnolles dopełnił reszty operacji, uzyskując zaświadczenie że jest szoferem, przydzielonem do obsługi wozu. Jako szofer uzyskał legitymację zawodową i prawo poruszania się „po całem terytorjum antyfaszystowskiem”. Oto jak z tępionego burżuja można się stać uprzywilejowanym, obdarzonym zaufaniem proletariuszem, a w dodatku zabezpieczyć sobie swą własność. Za kilka dni, przez Walencję i La Manczę, ruszamy do Madrytu. Przejedziemy samochodem pół Hiszpanji, ogarniętej ogniem rewolucyjnym jak Ukraina w 1918 r., przenikniemy przez płonący kraj Don Kichota. Bardzo jest nieprzyjemny ten Vergnolles, ze swojem dość podejrzanej autentyczności „de”, z temi polowaniami na dziewczęta, z temi sposobami na uchronienie samochodu i wykiwanie rewolucji. Ale projektowana wyprawa ma też swoją wymowę, zwłaszcza w takiej chwili, i dlatego kapituluję ostatecznie.

A jednak nie dla wszystkich problem chwili obecnej zamknął się wokoło zagadnienia jak uchronić swe życie i co można ze swej własności. Vergnolles powtarza bez zrozumienia wielkie słowa o rewolucji proletarjackiej: jej sens zwęża mu się w istocie do willi na Paralelo i limuzyny. Podobnie niejeden milicjant, niejedna dziewczyna, niejeden autentyczny rewolucjonista i proletarjusz ogarnia całość najbliższej przyszłości. Jest pijany swem wydźwignięciem się ponad całą, zdruzgotaną przezeń, drabinę społeczną, swem zwycięstwem nad oficerami, bankierami i księżmi, kadzeniem mu inteligentów z radja i prasy, buńczucznemi wiadomościami z frontu. Trudno i jemu ogarnąć całość wszystkich dokonań, skutków i następstw tego co zaszło. Tylko jeszcze są ludzie w Katalonji, którym jeden samochód i willa nie zakryją całego świata i których głęboka ludzka wiedza, mądrość połączona z wykształceniem, pozwala dojrzeć to czego nie widzą tamci.

Drugi skolei mój znajomy należy – na swe nieszczęście – do takich. Jego niewątpliwe ludzkie nieszczęście jest nieszczęściem niejako osobistem, oderwanem od tego rodzaju nieszczęść co utrata życia czy majątku, co nawet strata ukochanych osób; unosi się ono w stratosferze przerastającej rozmiary nieszczęść, jakie mogą dotknąć Vergnelles’ów. Jest to nieszczęście inteligenta-ideowca. Jest to nieszczęście postępowca, socjalisty nawet, i Katalończyka.

Jest to najpierw nieszczęście ideowe Katalończyka wobec tej rewolucji. W pałacu dawnej rady barcelońskiej, weneckiego senatu tej hiszpańskiej królowej mórz, rezyduje nowy rząd kataloński. Jest autonomiczna republika, cel marzeń całych pokoleń Katalończyków. Ale mój przyjaciel wie, że to jest pozór tylko, że majacząca przez wiek w oddali samoistność Katalonji stoczy się teraz do rzędu takich samoistności jak Ukraina czy Gruzja, zamiast wynieść się do rzędu Litwy czy Łotwy. Kwestja katalońska, która odzywała się tak silnie w ostatnich kilkudziesięciu latach, zamiast rozwiązania doczekała się obecnie przekreślenia. Cóż to była bowiem kwestja katalońska? Silna warstwa mieszczańska i drobnomieszczańska, wyrosła szybciej niż to się stało w reszcie Hiszpanji, nasiąkłej ideami idącemi z Europy gdy Kastylia broniła się przed niemi zawzięcie, – liberalizmem, niechęcią do supremacji wojskowo-szlachecko-klerykalnej, antagonizmem w stosunku do centralistycznej stolicy, – oto były jej podstawy. Walka o język w szkole i urzędzie, własna literatura, odgrzebywanie w historji własnych bohaterów narodowych, szukanie w nich antenatów walki z Madrytem – to wszystko było tylko nadbudową owego społecznego podglebia. Po rewolucji 20 lipca nadbudowa ta jeszcze istnieje. Jej podstawa społeczna runęła zato w otchłań. Kwestji katalońskiej dziś już niema. Nie wie o tem Vergnolles, nie wiedzą milicjanci, może nie wie Companys, pochłonięty walkami dnia. Mój przyjaciel wie o tem dobrze.

Kwestji katalońskiej dziś już niema, bo nowoczesne mieszczaństwo, które tę sprawę podjęło i wyniosło, nie zdołało jej zapewnić zwycięstwa w erze liberalizmu, w erze rozkwitu wszelkiego mieszczaństwa, bo obalenie monarchji i autonomja katalońska przyszły jako późny jesienny owoc, owoc drzewa które przestało już rodzić, zdobycz warstwy która politycznie odchodzi już w przeszłość. Kwestji katalońskiej niema, bo nowa warstwa robotnicza, która nadeszła, właściwie nic o tej sprawie nie wie. Złożyło się na to wiele czynników, ale u ich podłoża stało przedewszystkiem uprzemysłowienie Katalonji. Było niezwykle silne: dziś ludność Katalonji, to dwa miljony, a połowa z tego, to ludność Barcelony, największego centrum fabrycznego. Taka proporcja sił mówi za siebie. Proletarjat robotniczy Barcelony ulegał od lat wpływom anarcho-syndykalizmu głoszącego federację całej Hiszpanji, bez specjalnego wyodrębnienia Katalonji. Proletarjat ten, jak wiele innych proletarjatów, mało okazywał zainteresowania sprawami językowo-narodowościowemi. Wreszcie uległ on niezwykle silnej infiltracji żywiołów z rdzennej Hiszpanji, z Kastylji, z Andaluzji, z Murcji. Czwarta część mieszkańców Katalonji urodziła się poza jej granicami. Walka 20 lipca odbyła się pod sztandarami socjalizmu i komunizmu, anarchizmu i syndykalizmu, trockistów i stalinowców, ale w tej powodzi czerwieni jedno zeszło do roli pustej dekoracji – barwy katalońskie. Jako burżuazyjne, zawieszone zostały liczne dzienniki katalońskie, rozbite partje katalońskie, organizacje; lewica republikańska gra coraz mniejszą rolę w rządzie, gdzie przychodzą ministrowie coraz bardziej czerwoni. Nie dlatego że katalońska, dlatego że nieproletarjacka. Ciosy, wymierzone w pozycje społeczne, podważają zarazem niejako narodowy stan posiadania. Monarchja hiszpańska nigdy nie byłaby w stanie dokonać podobnej unifikacji tego kraju, jakiego dokona tulaj rewolucja prolelarjacka.

Nie może wiedzieć jeszcze co przyjdzie, ale jeśli zwycięży rewolucja, nastaną rządy mniej lub więcej podobne do sowieckich, może z większemi wpływami kapitału zagranicznego, może mniej w stylu Rosji, bardziej w stylu Meksyku. Jeśli zwyciężą wojskowi, nadejdzie zapewne okres srogiej reakcji: Queipo de Llano, generał-histrjon, który codziennie wymyśla i złorzeczy przez radjo sewilskie, nie mówi o Katalończykach inaczej niż „te psy katalońskie”. Tak czy inaczej, losy kwestji katalońskiej wydają się przesądzone. Odejdzie ona do archiwów historji, tak samo jak warstwa, z której rozkwitem pojawiła się na widowni, ale od której nigdy odłączyć się nie mogła.

Rozwój, rozwój przemysłowy. Jeszcze kilkanaście lat przed wojną przemysł tutejszy nie był skoncentrowany, rozbity na małe warsztaty, licznych przedsiębiorców, nielicznych robotników. Lata wojny i dostaw wojennych unowocześniły go, pomnożyły jego proletarjat w setki tysięcy, stworzyły z tego proletarjatu wielką klasę społeczną. Ale znowu postulat taniej pracy kazał przedsiębiorcom sięgać po robotnika z ubogiej Kastylji, z podzielonej na płachetki Murcji. Chłop kataloński był oświecony i zamożny, miał dużo gruntu, mało dzieci. Kwestji rolnej w Katalonji nie było. To kwestja rolna minifundjów murcyjskich, latyfundjów andaluskich, podmywała swym tańszym robotnikiem narodowe podstawy katalonizmu. Róże, bracia Róży.

Nie można wtedy właśnie o nich nie myśleć. Cała ta wojna przetoczy się po ich życiach i ciałach, to z nich wyszły zakonnice mordowane po klasztorach, z nich wyszli robotnicy-milicjanci ginący na frontach, z nich żołnierz z „Tertia” którego rozstrzeliwają rządowi. Milczący i bezimienni, przesuwają się poniżej tego co się nazywa historją. Nierozumieją nawet swej roli, nie wiedzą czego dokonał ich napływ coroczny i ogromny do fabryk i ulic Barcelony. Zdziwiliby się gdyby im powiedzieć że przesądzili losy jeszcze jednej kwestji narodowościowej w Europie, że zdziałali tu to czego w Poznańskiem nie dokonał Bismarck, nie wiedzieli nawet o istnieniu tego co unicestwili. A jednak to naprawdę ta masa infrahistoryczna, swem ciśnieniem nędzy i pracy, zwielokrotnionej w miliony, wynosząc na swych barkach uświadomiony proletarjat, tworzyła tu historię. To ona dokańcza dzieła unifikacji tego kraju z Hiszpanją, jego kastylizacji. W tem dziele – dziwnym przypadkiem losu – jest kontynuatorem polityki pierwszego Burbona na tronie Hiszpanji: to Filip V, wnuk Króla-Słońca, miażdżył początki katalońskiego separatyzmu. Jak niespodziani następcy dokończą dziś, sami o tem nie wiedząc, jego dzieła.

Ksawery Pruszyński.

Tygodnik społeczno-kulturalny wydawany w Warszawie w latach 1924 – 1939. Założycielem i redaktorem naczelnym był Mieczysław Grydzewski. Pomimo swojej nazwy zawierał także , zwłaszcza od lat trzydziestych, materiały o tematyce politycznej. W okresie międzywojennym był najbardziej inteligenckim polskim pismem. „Wiadomości” były czytane i jednocześnie krytykowane przez wszystkie strony ówczesnej sceny politycznej. Na łamach tygodnika publikowali min. Julian Tuwim, Antoni Słonimski, Jarosław Iwaszkiewicz, Kazimierz Wierzyński, Tadeusz Boy-Żeleński, Ksawery Pruszyński, Antoni Sobański, Jan Lechoń, Karol Irzykowski, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Stefania Zahorska, Irena Krzywicka a debiutował Bruno Schultz. Najlepszą charakterystyką pisma niech będzie cytat z gazety „Prager Presse”: „Jeżeli kiedyś ukaże się indeks prac wydrukowanych na łamach tego tygodnika, przekonamy się, że nie brak tu ani jednego nazwiska, które w polskiej literaturze współczesnej coś znaczy, od najskrajniejszej prawicy aż do radykalnej lewicy. Redaktor ma jedną tylko zasadę programową: żeby pismo było aktualne, żeby przynosiło rzeczy warte czytania i żeby każdy kto ma naprawdę coś do powiedzenia mógł się w niem wypowiedzieć, bez względu na swe poglądy. Rezultat takiego programu jest ten, że każdy czytelnik w każdym numerze pisma znajdzie coś dla siebie; może to go cieszyć lub złościć, ale obchodzi go zawsze.”

Close