ZOFJA NAŁKOWSKA

Nad Niemnem

(Z cyklu: Pisarze polscy o Polsce)

Byłam tam jednakże parę lat – wraz ze środkiem świata, który zabrałam ze sobą. Horyzont mój przesunął się na długo w tamtą stronę. I to co obejmował swym kręgiem było najbliższe, jedynie zrozumiałe, takie jakie powinno być. Konfiguracja Europy przeinaczyła się nieco na ten czas w mojej wyobraźni, różne miejsca ziemi uległy przesunięciu i zmieniły swoje wzajemne położenie. Warszawa nie zajmowała już dawnej niezaprzeczonej pozycji centralnej, leżała daleko na południe, stała się odległą stolicą. Gdy w jej utraconych ogrodach kwitły już bzy, tutaj trzeba było czekać na nie jeszcze przynajmniej dwa tygodnie. I dopiero ten czas był dla wiosny jedynie właściwy.

Grodno około 1918 roku

Grodno około 1918 roku

Nie odrazu jednak tak się stało. Przez pierwsze tygodnie pobytu poznawanie tego kraju było dla mnie ciągłą transpozycją poezji na rzeczywistość.

W pamięci mojej formuły jego uroków i piękności były już dawno gotowe. Łąki zielone i nad błękitnym Niemnem rozciągnione, pola malowane zbożem rozmaiłem, pagórki leśne, niby wstęga przepasująca to wszystko miedza zielona i zrzadka siedzące na niej ciche grusze – te słowa były wcześniejsze niż ta ziemia. Niemen, płynący wśród osypującego się piasku wydm, mający zawsze na drugim brzegu smutne sosny, czarne na ogniach zachodu, odpowiadał napróżno na nieumilkłe pytanie retoryczne o wody „domowej rzeki mojej”. Dopiero znacznie później płynął zwyczajnie głęboką doliną między murami Grodna. I wtedy, w jakąś wichrową noc przedwiośnia, oglądałam jego czarną wodę, po której płynęła spiętrzona, hucząca kra. A pod mostem nad głębiną stali przez całą noc ludzie i żelaznemi drągami spychali w nurt złomy lodu, które szły na filary mostu i groziły ich zniesieniem.

Jadąc długo szosą, wysadzaną staremi wierzbami, dojeżdżało się do wysokiego mostu na innej rzece. W gęstych, poplątanych zaroślach jej brzegu kwitły dziko blado-liljowe miotły jakichś wyrafinowanie pięknych kwiatów. Przywoziłam je stamtąd każdego lata i więziłam długo w ciemno-popielatym japońskim wazonie, Ale ta rzeka nazywała się Łosośna. Mała dziewczynka, pasąca smutną krowę na mokradle, mówiła, pokazując palcem: „Ta strona jest polska a ta litewska”. Tak mówiła, stojąc nad rzeką Łosośną. I trudno było nie pomyśleć tych słów: „Wojna, jeżeli będzie, to aż chyba wiosną”…

Daleko stamtąd, za Wilnem, w dziwnem miejscu nad zastawioną rzeczką, pod wysoką zieloną górą, kobieta, która przynosiła mleko, miała dwie krowy i mówiła o nich: „żywioł”. Sposób, w jaki to mówiła, nie dawał wątpić, że nietylko obie krowy razem ale każda zosobna była dla niej żywiołem.

Na górze napewno stał niegdyś zamek. Został z niego tylko zrąb muru w ziemnym dole i sztucznie sypane, umocnione olbrzymiemi korzeniami starych sosen wały. Pod górą, wdole, już nad stawem, była stara bardzo dziwna kuźnia, wybudowana w połowie z cegły a wyżej z czarnego drzewa. Nocą w księżycowem świetle wyglądała niesamowicie, jak mieszkanie wiedźm.

Z kuźni tej przychodziła kobieta do prania. Była tęga, dobroduszna i wesoła, a o ręcznikach kąpielowych nie wyrażała się inaczej niż że są „szurpate”. Dowiedziałam się dzięki niej, co mam rozumieć przez „kogutki szurpate”, które w dzieciństwie przejmowały mnie głębokiem zdziwieniem.

Wracając do Niemna, muszę powiedzieć, że w pewnem miejscu były nad tą rzeką niejakie Kąkole, wybrzeże dzikie i dramatycznie piękne. Łódź, domek leśnika, jeden koń, jeden pies, znowu jakieś krowy i wiele kilometrów drogi do jakiegokolwiek kąta, zamieszkałego przez człowieka. Ta ustroń pusta i żałobna, pełna starych topoli na ciemno-zielonej, mokrej łące nadbrzeżnej, w paru kondygnacjach, jasnym łanem brzozowych zagajników idąca wgórę aż do piasczystej wyżyny, zarosłej skąpą sosną, nie da się łatwo zapomnieć. Tak się złożyło, że odległe to miejsce, głusza wyciętych lasów, dziedzina najgłębszej samotności, miała się tam zamienić na miejsce życia. Dom, zwierzęta, ziemia po wykarczowanych pniach, przeorane brzozowe zarośla – i pośród tego cichnące wgłąb lat, wciąż słabsze tętno istnienia – w tej ostatniej przystani. Ale nie był to prawdziwy dom, ani prawdziwy las. Ze ślicznej piosenki prawdą stało się tylko tych parę słów ze zwrotki pierwszej: „Na kominie popiół”.

Okazało się, że życie jest gdzieindziej, nie tam.

Z wszystkich szos, jakiemi z wędrówek ówczesnych powracałam do Grodna, ukazywało mi się ono zawsze naprzód wieżami swoich kościołów.

Czasami wyrastała pierwsza przejrzysta o dwóch kondygnacjach wieża kościoła pobernadyńskiego, czasami były to dwie wspaniałe wieże farne, czasami długi grzbiet zaniemeńskiego kościoła franciszkanów, czasami za niska i za gruba wieża kościoła garnizonowego.

To ukazywanie się wież najdziwniejsze było kiedyś, gdy wracałam wesołą, krętą szosą ze wsi, która nazywa się Bala Solna i takie leży nad Niemnem. Szosa szła krainą, w tem miejscu zieloną i bezleśną. Nagle w jasnej zieleni jednego wzgórza, w czystej, że tak powiem, naturze, zobaczyłam dwie białe, wystające do połowy wprost z trawy wieżyczki – tak w szklanym błękicie powietrza żywe i dotykalne, że mogłam poprostu sięgnąć po nie ręką, jak po zabawki. A były to przecież wielkie, o kilka kilometrów odległe ode mnie, wieże fary.

Ale zaraz zasunęły się na to widzenie nowe zielone wzgórza, i wieże znikły, jak miraż, aby później dopiero wyrosnąć za jakimś załomem drogi wraz z całem białem, rozległem, świecącem się w słońcu miastem.

Z różnych innych powrotów, z mostu na Niemnie, z wielu punktów miasta można też było widzieć zawsze małą świątyńkę pobazyljańską na Kołoży, poczerniały klejnot z XI czy XII w. Stoi wysoko na cyplu wybrzeża, panując nad okolicą – wczepiona mocno w samą krawędź przepaści niemeńskiego jaru.

Prawa jej ściana zwaliła się raz z góry do płynącej wody Niemna z całem zboczem, podmytem kiedyś podczas powodzi, i dzisiaj jest drewniana. Ale to co pozostało – sam szczątek jej dawnego kształtu, jej mur, podziurawiony otworami strzelnic, jej charakter obronny, groźny i zarazem drobiazgowo kunsztowny – jest czemś niezwykłem. Czarna cegła tego muru, inkrustowana szlifowanemi głazami i różnokształtnemi, układanemi w fantastyczne krzyże kolorowemi kaflami, stanowi dziwaczną i malowniczą mozaikę.

I niezwykłe jest samo miejsce, na którem stoi, otwarte ku najpiękniejszym widokom niemeńskiej doliny, miejsce najdawniejszych dziejowych wspomnień.

Po drugiej stronie tego samego Niemna, na stoku jego doliny, stoi inna zadziwiająca budowla – bóźnica z XV w. Ma czarne drewniane ściany, czarny łamany dach o trzech kondygnacjach, przybudówki wyglądają jak drewniane baszty narożne.

Grodno. Jego niekonsekwentna, zmącona uroda jest jakimś dziwacznym palimpsestem. Dzieje pisały na tem samem miejscu wciąż inny architektoniczny wzór piękna, skolei zamazując poprzednie. Świat Wschodu i świat Zachodu ścierały się, zwalczały i nawzajem zazębiały na tem miejscu. Wieże gotyckie najstarszych tutejszych kościołów z wiekami pęczniały w kopuły bizantyjskie. Od wojen i pożarów waliły się stare budowle, a z murów ich wyrastały kształty nowe, odmłodzone neoklasycznym gustem epoki stanisławowskiej, i przybrały wreszcie na siebie brudną skorupę dzisiejszego życia, zawieszającego szyldami oddrzwia pałaców i zamurowującego podsienia, aby umieścić w nich sklepiki.

Jeszcze Horodniczanka, w głębokim dole przepływająca miasto i uchodząca do Niemna – w tem miejscu, gdzie zawieszony wysoko nad urwiskiem wznosi się Zamek Stary. Między rdestami zbocza widać szczątki muru z czarnej cegły i ciężkich głazów, w miejscu gdzie wznosiła się niegdyś narożna baszta zamku Witolda. Cała tajemna, szemrząca i frasobliwa sprawa tej rzeczki odbywa się w śródmieściu. Z jednej strony leży skwer na terenie dawnego parku, drzewa po zboczu jaru zstępują do samej wody. Ale zaraz dalej, w starych, opuszczonych pałacach, gnieżdżą się biura sądu i administracji, rzędy małych sklepików rzucają smugi światła na zabłocony bruk, klekocące dorożki wloką się za chudemi końmi.

Jeden z prywatnych ogrodów, pełen kwiatów i gęstej zieleni, schodzi aż do tej wody wpobliżu najpiękniejszego miejsca, gdzie most, łączący oba brzegi jaru, przerzuca się nad nim jak nad otchłanią. Na koronach najstarszych drzew rozwiesiły swoje nieprzeliczone gniazda krzyczące wrony. Teraz podzieliły się na rodziny, ale zimą było inaczej. Urządzały wtedy ogromne zloty, tak że w pewne dnie, gdy tylko z przewlekającego się długo zmierzchu można było wiedzieć że idzie wiosna, ale ziemia była jeszcze twarda od mrozu i powleczona śniegiem, – niebo, różowe od zachodu, przesłonięte ich skrzydłami, robiło się nagle zupełnie czarne. Dwie brzozy na opuszczonym cmentarzu ewangelickim – to było miejsce ulubione. Wisiały tam o zachodzie nieprzebranem mnóstwem, uczepione najcieńszych gałązek, trzepoczące bezradnie skrzydłami – ale wszystkie razem. Gniotły się, spychały i spadały, żadnej jednak nie przyszło na myśl usiąść na innem, pustem, drzewie. Zdawało się, że niema już ani kawałka miejsca na żadnej gałązce – a gdy nadciągały nowe, mowy nie było, aby się mogły nie zmieścić.

Opuszczony cmentarz ewangielicki, na którym nie było już miejsca na nowe groby, z walącą się, spróchniałą, drewnianą kapliczką pośrodku, leżał w dzielnicy wojskowej. Koszary, biura, stajnie i garaże, długie, monotonne mury, budowane były z szarej cegły i śmiertelnie smutne. Naprzeciw balkonu, po drugiej stronie ulicy, był pies zawsze przywiązany. Wychodziłam z domu, wyjeżdżałam i przyjeżdżałam, nie było mnie przez całe godziny albo miesiące. Wróciwszy, zastawałam go zawsze na tem samem miejscu – w głębi podwórza, pod parkanem, na łańcuchu. W skwarze słonecznego lata, gdy ulica była zupełnie pusta i smutna i nic nie mogło się stać, – i zimą, gdy mróz i wysoki śnieg zamieniał całe miasto w prześliczne widowisko, – zawsze tam był.

Za dzielnicą budynków wojskowych szeroka ulica przechodziła w szosę i wysokim nasypem mijała ogródki przedmieścia, cmentarze na wzgórzu i rozrzucone domki budującej się wojskowej kolonji. Pola, na ogromnej pochyłości, od nieba z prawej strony widnokręgu, przechodziły falistą płaszczyzną wdół na lewo – aż ku gęstym drzewom lasów nadrzecznych.

Wczesną wiosną te pola, zasnute złotą, różowawą i grynszpanową barwą młodych runi, nawożone jesienią śmieciami z miejskich śmietników, świeciły pod słońce odłamkami potłuczonych naczyń i butelek, jak posypane brylantami.

Każda droga, odszczepiająca się od szosy wdół na lewo, z szerokich, zalanych słońcem pól, schodziła niżej w las, zapadała w wąwóz, o ścianach pokrytych paprocią i poziomkami. Świat robił się tu zielony i ciemny, niski i wilgotny, niebo i dal zawieszone były liśćmi.

I dopiero w dole, na samym końcu tych dróg, odchylała się zasłona liści na tę rzekę domową, Niemen rozległy, wlokący wzdłuż brzegów zielone, karbowane frendzle odbitych drzew. Lasy i łąki przesuwały się, cicho pluszcząc w jego fali. A drugi brzeg, wysoki, piasczysty, obwiedziony ugóry niskim lasem sosnowym, wydawał się zupełnie czarny na ogniach zachodu.

Tygodnik społeczno-kulturalny wydawany w Warszawie w latach 1924 – 1939. Założycielem i redaktorem naczelnym był Mieczysław Grydzewski. Pomimo swojej nazwy zawierał także , zwłaszcza od lat trzydziestych, materiały o tematyce politycznej. W okresie międzywojennym był najbardziej inteligenckim polskim pismem. „Wiadomości” były czytane i jednocześnie krytykowane przez wszystkie strony ówczesnej sceny politycznej. Na łamach tygodnika publikowali min. Julian Tuwim, Antoni Słonimski, Jarosław Iwaszkiewicz, Kazimierz Wierzyński, Tadeusz Boy-Żeleński, Ksawery Pruszyński, Antoni Sobański, Jan Lechoń, Karol Irzykowski, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Stefania Zahorska, Irena Krzywicka a debiutował Bruno Schultz. Najlepszą charakterystyką pisma niech będzie cytat z gazety „Prager Presse”: „Jeżeli kiedyś ukaże się indeks prac wydrukowanych na łamach tego tygodnika, przekonamy się, że nie brak tu ani jednego nazwiska, które w polskiej literaturze współczesnej coś znaczy, od najskrajniejszej prawicy aż do radykalnej lewicy. Redaktor ma jedną tylko zasadę programową: żeby pismo było aktualne, żeby przynosiło rzeczy warte czytania i żeby każdy kto ma naprawdę coś do powiedzenia mógł się w niem wypowiedzieć, bez względu na swe poglądy. Rezultat takiego programu jest ten, że każdy czytelnik w każdym numerze pisma znajdzie coś dla siebie; może to go cieszyć lub złościć, ale obchodzi go zawsze.”

Close