Po tamtej stronie życia

(Z cyklu: Reportaże „Wiadomości Literackich”)

Rozmaitego typu działacze i działaczki społeczne przyzwyczajeni są upraszczać sobie zagadnienia życia współczesnego i rozstrzygać w apodyktyczny sposób najzawilsze kwestje. Przyczynia się do tego i prasa codzienna, której płytkie enuncjacje, wkładane w uszy czytelnika z podziwu godną wytrwałością, wydają się wreszcie, w chwili znużenia, pożądanem rozwiązaniem wszelkich trudności. I dopiero, kiedy się dotknąć własną skórą podstawowych składników naszego życia, wyrastają z nich olbrzymy jak góry, faliste, małe i niebieskie z odległości, a zbliska najeżone groźnemi złomami skał, czarne od pni drzew, ziejące przepaściami.

Prostytucja, ujęta w ramy istniejących takich czy innych, zależnych od nastawienia „miarodajnych czynników” przepisów, to szczegół codziennego życia, mały odcinek współczesności. Ale ta sama prostytucja, wieczna i od wieków niezmienna, to gąszcz, przez który trudno się przedrzeć, gąszcz zaplątany, gdzie poprzez wiekowe narośla i guzy próżno się tęskni do kawałka niebieskiego nieba. I nic tu nawet nie pomoże, że związki sutenerów w Berlinie noszą nazwy „Błękitny Kwiat” albo „Wierne Serca”.

Kobieta, która podchodzi do prostytutki nie od strony konsumenta, ale od strony książki, zarówno tej czarnej książki, którą tak wiele z nich jeszcze pokazuje, jak książki do napisania, – zdumiona jest przedewszystkiem naiwnością, niewinnością i młodzieńczym zapałem tych, którzy korzystają z tak wygodnego urządzenia społeczeństwa. Rozpiętość między rzeczywistością a pozorem jest tu tak wielka, tak bijąca w oczy, złudzenie tak grube, tak ordynarnie białemi nićmi uszyte, tak się tu naprawdę nikt nie kłopocze o wyrafinowane przemienienie rzeczywistości, iż bardzo mocno trzeba chcieć, żeby zostać naprawdę oszukanym.

Małe, ciepłe, z szerokiem łóżkiem pokoje domów publicznych wydają się nieodparcie sceną, gdzie odgrywa się komedja, komedyjka raczej naiwna i źle napisana, na którą nikt nie ma ochoty patrzeć, o ile nie jest aktorem. Mały pokój, mieszczańskie meble, wisząca lampa, na stole butersznyty z szynką, albo indyk i kawałek pasztetu, szklanka herbaty albo kieliszek wódki, ładna, zaondulowana i młoda dziewczyna w łóżku, zasłanem elegancką pościelą, układna gospodyni z cokolwiek za mocno narysowanemi, czarnemi brwiami, tak wygląda dom publiczny. Ktoś dzwoni, i oto

PRZEDSTAWIENIE SIĘ ROZPOCZYNA.

Pan jest dobrze widziany, ktokolwiek pan jest. Proszę wejść do tego pokoju, który jest właściwie pokojem stołowym. Meble są z ciemnego dębu, tanie, ale przyzwoite, pod ścianą stoi kredens, na środku stół i krzesełka. Lampa, osłonięta żółtym abażurem, rzuca łagodny krąg światła na biały obrus. To nic, że w ten właśnie kredens (z lewej strony, gdzie wyjęto półki i gdzie wcale szkło nie stało) wtłoczono młodą dziewczynę, kiedy policja otoczyła wejścia żeby poszukać znanego alfonsa. Gospodyni?

– Ach, ona już jest taka głupia, jeżeli gdzie co schowa, to póty się będzie kręciła koło tego miejsca, aż każdy zauważy, choćby nie chciał.

I wtedy też stała uparcie koło kredensu, zakrywając drzwiczki szeroką, czarną spódnicą. Nikt jeszcze nic nie pomyślał, ale potem ktoś zaczął uderzać w to bezduszne drzewo, uderzać, uderzać… Skoczyła gospodyni i zaraz zaczęła mdleć ze strachu, nadbiegł gość, który się jeszcze nie zdążył rozebrać. Wyciągnięto nawpół trupa, siną, uduszoną dziewczynę, która ostatkiem sił dała znać o swojem schronieniu. Położono ją na tapczan, zastosowano sztuczne oddychanie. Ale nie o tem chciałam mówić.

Na przeciwległej ścianie wisi obraz Gersona, dobra kopja kobiety zupełnie nagiej, leżącej nad wodą i muskającej ją końcem palców opuszczonej dłoni. Duży obraz, zajmuje całą prawie ścianę. To już niezupełnie jak w rodzinnym domu. Niezupełnie też familijnie wygląda pudełko prezerwatyw z sugestywnym napisem „gum…?” leżące, mir nichts, dir nichts, na szafie. W takich mieszczańskich domach zawsze coś leży na szafie. Nie umiemy mieszkać.

Dziewczyna siedzi na krześle, ma na sobie wiśniową kombinezę z koronkami i szafirową, włóczkową chustkę. Na gołych nogach czarne pantofle, na twarzy mocne rumieńce, częściowo wymalowane, częściowo od gorącego pieca. Piec i krzesełko oddzielone drewnianem przepierzeniem od stołowego, dziewczyna siedzi pociemku, szkoda światła.

Można ją objąć, można całować jej usta, można ją wziąć. Jest bardzo młoda, ma osiemnaście lat.

– Skąd pani jest?

– Z dużego, bardzo dużego miasta. Z Łodzi.

Mówi, że jest córką hrabiny. Pracowała w przędzalni. Tam nie było przyjemnie, tu jest lepiej.

Dziewczyna jest smukła, giętka i wesoła, śmieje się, żartuje. Tu można zaznać prawdziwej miłości młodej istoty, która nie robi niepotrzebnych fochów. Jest prosta. Jest pełna wdzięku. Nie zraża się ani fizycznemi ani duchowemi cechami partnera, nie daje odczuć wyższości swojej tryumfalnej młodości nad siwym starcem, świeżości swojego ciała w spotkaniu z opasłym brzuchaczem. Można do niej powrócić, jeżeli tak podyktuje serce, chociaż równie dobrze można zajrzeć, co robi

„GENERAŁOWA”.

Drzwi otwiera kucharka, stara, wyranżerowana „zalotnica”, jak mówią w operze „Carmen”. Wygląda przyzwoicie, jak każda inna kucharka, ma na sobie fartuch w paski. Pani nie śpi, jak robią inne panie o tej popołudniowej godzinie, i nawet nie zemdleje, chociaż to inni goście, nie ci, których się spodziewała. Na lewo, w stołowym pokoju, małe posiedzenie familijne, na prawo drzwi przymknięte, jedna z panienek pracuje. Słychać stamtąd głosy i oddechy. Lepiej nie wchodzić, bo zastanie się pewnego znanego pana jak siedzi z bosemi nogami na kołdrze w kwiaty, okrywszy się aż po głowę czarnem paltem, żeby nie być poznanym.

W pokoju na lewo siedzi gospodyni (nie użyję w stosunku do tak wykwintnej osoby potocznego określenia „maciora”) w żywej rozmowie z małą, pokurczoną personą, która szeroko się do niej uśmiecha. To „gajerka”, handlarka, roznosząca tandetę, grzebienie i kombinezy, które za drogie pieniądze zdobić będą grzbiety tych panienek. Na tapczanie siedzi czcigodny starzec z siwą brodą, wciągając z lubością w nozdrza zapach dawno minionej młodości. Druga pensjonarjuszka ogląda ze znawstwem przyniesioną bieliznę.

– Dlaczego Abram znów tutaj się kręci? Tyle razy już słyszał, że nie wolno mu tu przychodzić!

Abram mruczy i uśmiecha się tępo.

– Ja mam siedemdziesiąt cztery lata…

– A choćby i miał sto! Żeby mi to było po raz ostatni!

Oczywiście nic to nie pomoże. Ten czcigodny patriarcha, to dawny alfons, który zęby zjadł na swoim fachu. Teraz jest utrzymywany przez wszystkie domy, które systematycznie co miesiąc odwiedza, zbierając należną sobie daninę. Inaczej zginąłby z głodu.

Pani M…wicz podnosi się na spotkanie gości i stoi w drzwiach, mała, śmieszna, o krótkiej szyi, o twarzy pomarszczonej jak reneta, o naturalnie kręcących się, drobno sfalowanych włosach.

– Słyszałam, że pana okradli, bardzo współczułam – mówi do mojego towarzysza.

– To przecież wasi ludzie, alfonsy. Pani mi bardzo współczuła? Może mi pani w takim razie powie, gdzie są moje rzeczy?

Ona nic nie wie, może na to przysiąc. Co za brzydkie posądzenie! I to w stosunku do niej, „generałowej”. Zaraz przyniesie swoje fotografje, pokaże, ona nie chce, żeby ją brali za byle kogo. Drobnym, starczym kroczkiem, drepcze z tego pokoju, jej barchanowy szlafrok faluje na tłustem ciele małej, starej Żydówki.

Oto fotografje. „Gajerka” i pensjonarjuszka pochylają się nad niemi z wiernopoddańczem zaciekawieniem, chociaż oglądały je już sto razy. Wspaniałe fotografje! Na jednej piękna para: dostojnik rosyjski w mundurze generała i młoda kobieta w wyciętej sukni. Ale druga fotografja jest jeszcze bardziej wzruszająca: cały pułk wojska ustawił się w świątecznym ordynku, żeby stanowić tło dla czterech cudnie ubranych młodych dam. Jest letni dzień, słońce świeci, słoneczne plamy drżą na białych sukniach czterech kobiet, które wystrojone, w kapeluszach z ogromnemi pękami białych, strusich piór na głowach, trzymają w rękach wieńce świeżych kwiatów. W tle cerkiew. To prawosławne święto, podczas którego święci się kwiaty. Podziwiam te nowoczesne

„DAMY I HUZARY”,

podczas, kiedy M…owa, patrząc na swoją podobiznę z przed lat czterdziestu z niesfatygowaną latami miłością, komentuje dalej:

– Byłam jego kochanką. Miałam piękne mieszkanie. Powóz. Jeżeli mi było czego trzeba, mówiłam do niego: „Baronie, widziałam wczoraj piękne perły”. I już je miałam.

– Któraż tu jest pani? Nie mogę poznać.

Pokazuje drugą zrzędu, w kapeluszu jak młyńskie koło. Obok tych pań stoi baron R. w asyście przyjezdnych dostojników.

– A te inne panie?

– To także damy, prawdziwe damy. Skolei zwracam wzrok na pensjonarjuszkę tego domu: ma twarz myślącą i mało umalowaną, właściwie całe to umalowanie ogranicza się do podkreślenia oczu. Włosy ciemne, gładko zaczesane, ma na sobie granatową spódniczkę i zielony sweter. Wygląda na poważną i dobrze wychowaną córkę domu. Przyjechała z Wilna. Zamieszkuje tutaj od trzech lat…

I znowu śnieg na ulicy i ciche brzękanie sanek. Czy to to samo miasto? Czy to ta sama Warszawa? Ta sama, tak dobrze mi znana Warszawa? Ciche quartier, dywan na schodach. I bardzo dziwne drzwi wejściowe, składające się z trzech, zarówno otwieranych części. Jeżeli ktoś wchodzi jedną stroną, jednocześnie ktoś drugi może temi samemi drzwiami wyjść i nie być wcale zauważonym, bo otwierające się skrzydło zasłania całkowicie tamte wejście.

Lepiej nie wchodzić do kuchni, która też jest zasłana czerwonym chodnikiem, szczelnie przykrywającym drewnianą, doskonale wyszorowaną podłogę: pod nogami dudni niepokojąca pustka. Znajduje się tam czworokątna klapa. Właścicielka insynuuje, że ta klapa się nie otwiera. Trzeba wziąć z pieca tasak i ostrzem podważyć deski: ukażą się kręcone schodki, jak w powieściach Wallace’a. W obszernej piwnicy, która ma parę kondygnacyj, pali się elektryczność, stoją wcale przyzwoite meble, jest zlew z bieżącą wodą, nawet wanna. Tutaj przechowywano przez kilka dni pięć nieletnich dziewczątek, poszukiwanych przez rodziny.

Wracam do głównego pokoju, oglądając jeszcze po drodze rodzaj schowka w ścianie, komunikującego się bezpośrednio z ulicą: tędy uciekał słynny alfons, dając w odwrocie kilka strzałów do ścigających go agentek.

W dużym pokoju pod dwiema ścianami stoją dwa pięknie zasłane tapczany. Pod koronkowemi kapami spoczywają dwie piękności, jedna blondynka, druga brunetka. Blondynka czyta książkę, brunetka dopiero co się obudziła. Jest zresztą godzina szósta popołudniu.

– Panie w łóżkach? – pytam się.

– Tak, – odpowiada, przeciągając się, brunetka, – nieraz niema co robić, a w nocy nigdy nie możemy spać.

– Obie panie są w jednym pokoju?

– A cóż to szkodzi?

Zwracam się do blondynki.

– Czy można wiedzieć, co pani czyta?

Z wdziękiem podaje mi książkę, tanie wydanie „Naszych sojuszniczek” Farrere’a. Czy jej się to podoba? Odpowiada zdawkowo, że tak. Nie chce dyskusji.

POKÓJ W NIEBIESKIE KWIATY

Olśniewająco białe, olejno malowane ściany, na tle tej białości coś bardzo intensywnie niebieskiego, kwiaty czy okręty. Za drewnianem przepierzeniem słychać głosy, któraś z pensjonarek pracuje. Ponieważ żądają od niej wykazu, wychodzi z tego pokoju, smukła, roześmiana, w taniej, czarnej piżamie z drukowanego „luxu”, która zresztą wygląda na niej bardzo efektownie. W małym jasnym pokoiku, który przez omyłkę zostawiła otwarty, stoi groteskowa postać, jakiś dostojnik, zawinięty dla niepoznaki w firankę.

– Jakże idą interesy? – pytam się gospodyni.

Jest to bardzo przystojna kobieta, już starsza, która na nasze przyjęcie wstała z samotnego łoża, gdzie spała w oczekiwaniu na pracowitą noc.

– Interesy? Niema o czem mówić. Kryzys. Mortus.

– No, a iluż te panienki dziennie przyjmują gości?

Śmieją się i mówią:

– Nie liczymy.

Gospodyni pochyla się do mojego ucha:

– Żeby pani wiedziała, kto też się w pani O-wskiej kocha, toby się pani zdziwiła! Ciągle tutaj przychodzi. Napewno go pani zna, to bardzo znany człowiek.

Dyskretna, nie powiedziała mi nazwiska Pani O-wska, w swojej atłasowej piżamie, słysząc, że to o niej mowa, uśmiecha się tajemniczo. Potem pytamy się o dawną właścicielkę, znaną w szerokich kołach Dusię, ale Dusia już nie żyje. Umarła pół roku temu, poprostu ze starości, pani O-wska jeszcze ją pamięta, bo mieszka tu już od paru lat. Ostatnie dwa lata Dusia już się nie ruszała z łóżka, tak była słaba i schorowana. W pokoju, gdzie leżała, był taki zaduch, że żadna z dziewcząt nie mogła przy niej wytrzymać: wolały siedzieć w zimnym korytarzu, niż z nią razem w tem strasznem powietrzu. Ciało jej gniło pod fałdami brzucha tak, że jeżeli już się która poświęciła i chciała ją umyć, musiała pod nią podkładać ceratę.

– Podobno zostawiła duże pieniądze?

Ale gdzieżtam, nie zostawiła żadnych pieniędzy, wszystko porozdawała kochankom. Kochanków miała do ostatniej chwili i bardzo była dla nich hojna: temu garnitur, temu palto lub poprostu kilkaset złotych do ręki.

– Czy nie straszy was w nocy? – pyta mój towarzysz.

– Nie, bynajmniej. Kiedy umarła, żadna gmina nie chciała jej pochować, ciało stało cztery dni w mieszkaniu, póki się jakoś nie pogodzili. Potem ciało wynieśli, i już nikogo nie straszy.

MATKA I SYN

Więc jeszcze jeden dom. Senna pensjonarjuszka w niebieskiej kombinezie, nie ukrywającej bynajmniej ani jej pięknych, szczupłych nóg w jedwabnych, beżowych pończochach, ani niepomiernie rozrosłego, białego biustu, jak z waty, posypanej naftaliną dla ozdoby choinki. „Panowie lubią takie ciała, – mówi gospodyni, -ma chore jajniki i dlatego się tak rozrosła”. Gospodyni sennie zapewnia, że wszystko jest w porządku. Druga poszła do kina, niech się trochę rozerwie, do wieczora i ta jedna wystarczy.

– A gdzie jest pani syn?

– Mój syn jest w W.

– Nieprawda. Pewno znowu siedzi w więzieniu.

– Mój syn jest w W., – powtarza, -szuka pracy – mówi, ale już nie tak pewnie. I nagle, bez żadnego przygotowania, bez żadnej przerwy między poprzednią miną a obecną, już ma oczy pełne łez, już jej te łzy ciekną po twarzy, już ich niczem nie może powstrzymać, już łka, już ryczy, już głową bije o ścianę.

– Żebym była świata nie widziała! Żeby on w trumnie leżał!

Śyn jej jest alfonsem i wielokrotnie karanym złodziejem. Kiedy mu się nie wiedzie, przychodzi do matki, kaleczy ją i bije, żądając pieniędzy. A ona wszystko mogła przewidzieć, oprócz tej jednej rzeczy, że właśnie jej rodzony syn będzie sutenerem. Tego jednego nie przewidziała, to się jej w głowie nie mieści. Tak go kochała, tak go hodowała, posyłała do szkół!

Czy nie myślała, że jak się będzie na to wszystko patrzał, to i sam będzie taki? Nie, jeszcze raz zapewnia, że nigdy jej to na myśl nie przyszło. I wogóle ona sama znalazła się w tem życiu zupełnie przypadkiem. Żeby żył jej mąż, nigdyby do tego nie doszło. Ale potem znalazła się z synem na bruku, bez żadnego zabezpieczenia… Kim był jej mąż? To był bardzo porządny człowiek, proszę wcale nie myśleć. Rzeźnik. I dobrze zarabiał.

Opuszczam tę kobietę i ja także. Spadamy wdół, coraz niżej. Już wyszliśmy z eleganckich domów, gdzie czasem tylko czerwone firanki w oknach dają dyskretny znak. Wchodzimy do suteryny, gdzie za jedyny pokarm przez dzień mają

KLUSKI NA WODZIE,

które właśnie gotują. Jedna izba, tak zastawiona, że trudno się w niej obrócić. Na szerokim łóżku leży chora dziewczyna. W kącie rodzaj kaflowej kuchenki, z garnka idzie para na całą izbę. Druga kobieta siedzi na drewnianym stołku i przygotowuje talerze. Jakto, więc ona, taka chora, jeszcze przyjmuje gości? Tak, tylko co jeden wyszedł. Jak dawno leży, cały rok?

Zwleka się z łóżka, tragiczna wymalowana śmierć, podnosi jedwabne szmaty i pokazuje wielki, czarny siniec na biodrze. Już rok temu tak jej się zrobiło, że wcale na jedną nogę nie może stąpnąć, a teraz jeszcze w nocy spadła z łóżka i gorzej jej jest. Noga spuchnięta jak bania, a na doktora niema pieniędzy.

– A jakże, – wtrąca ta druga, – spadła z łóżka! To Feluś tak ją zbił, że ledwo z życiem wyszła. Mało zarabiała jak jej w zeszłym roku tę nogę przetrącił, więc tak się mści.

Tamta dyszy smutnie na łóżku, w które się znowu zapadła. Druga wstaje i przelewa kluski wodą z wodociągu na durszlaku, żeby się nie skleiły, ale nic nie pomaga. Na durszlaku zostaje tylko miękka biała masa.

– Jakże te kluski są zrobione, – mówi mój towarzysz, – czy to są kluski? Patrzcie, jaki to klajster, aż się jeść nie ma ochoty. Pokazałbym wam, jak to się robi, gdybyście miały jeszcze jedno jajko. Czy wam nie wstyd tak żyć?

Wcale im nie wstyd. Nic nie umieją, nic im się nie chce robić. Będą tak trwały, jedna w swoim bezdusznym trudzie kucharskim, w najwyższym stopniu źle fachowo wykonywanym, druga ze swoimi mężczyznami, ze swoją chorą nogą, w swojem wiecznem łóżku, z którego od roku już nie wynikła na światło dzienne.

Ale my idziemy jeszcze niżej, jeszcze o wiele niżej. Tu już panuje wieczysty mrok, tutaj jest

IZBA BEZ OKNA,

pies z rasy wilków, ale o sierści tak obfitej jak psy polarne, i duży kot, czarny, wychudły i najeżony. Wszystko to żyje z dziewczyny małej i chudej, w kusem palcie, w bawełnianych, podartych na piętach pończochach, w granatowym berecie, nasuniętym na grzywkę i na kose, wodniste oczy.

– Czego tutaj? Ja wcale nie jestem „taka”. Ja przyszłam w odwiedziny do ciotki.

Ale wszystko tu jest znane, i ta „ciotka” i ta druga kobieta, która zajmuje się werbowaniem młodych dziewcząt, i nawet ten pies, który już pogryzł niejednego nieproszonego gościa. Dziewczyna chodziła po ulicy, ale taki mróz, że nie mogła dłużej wytrzymać. Zresztą wszyscy się śpieszą, idą prędko, złap tu kogo! Ona jest chora, ale przecież nie pójdzie się leczyć, bo nie może przestać pracować.

Rozglądam się po izbie. Tu jest strasznie. Kształt tego pokoiku, to „zły kształt”, jak w noweli Chestertona. Mnóstwo kątów. Okna niema wcale. Kiedy jest ciepło, trochę światła z brudnego podwórka wpada przez uchylone drzwi, któżby jednak drzwi zostawiał otwarte na taki mróz! Zapalono lampkę, ale szkoda pieniędzy, więc zaraz się ją zgasi.

Mimowoli muszę myśleć o ludziach, co z siebie zrobili. Myślę, że w tej zamkniętej, kamiennej szufladzie siedzą bez światła i bez powietrza, podczas kiedy naokoło miasta jest pole. Naokoło miasta są drzewa, latają wrony i wróble, rano wschodzi słońce. Można, idąc, rozszerzyć płuca i westchnąć. Potem wyleźć na pagórek i spojrzeć wdół, na kamienne, obmierzłe czworoboki, na kojce, pokalane wszelakiem szkaradzieństwem, gdzie zamykamy nasze zbrodnie i nasze szaleństwo.

– Niech pani patrzy, jakeśmy się tutaj urządziły!

Tak, urządziły się istotnie świetnie. W trzy strony przeciągnięte, krzyżujące się druty mają po sobie kółka i żółtą, dymkową zasłonę, która, misternie podwieszona i zaciągnięta, daje jakgdyby trzy pokoje, trzy nory. W dwóch z nich można kochać, w trzeciej można jeść i czegóż więcej człowiekowi potrzeba? I tak do dziewczyny przyjdą stali klienci z tych okolic, a jeżeli ich będzie mało, żeby opłacić codzienny byt trzech kobiet, to trzeba będzie wyjść na ulicę i przyprowadzić ich ze sobą. Innym dziewczętom jest przecież jeszcze gorzej w melinach złodziejskich, w spelunkach, w zaduszonych izbach, gdzie nocuje po dwadzieścia osób, śpią na ziemi, zaledwo okryte, bite przez swoich kochanków, jeżeli nie przyniosą dość zarobionych pieniędzy, poniewierane, niczem bydlęta. Więc trzeba wyjść na ulicę, choćby mróz dochodził do dwudziestu stopni, trzeba pospacerować po Marszałkowskiej albo po Chmielnej, chować się po bramach przed wichurą, która otrząsa śnieg za kołnierz, przed zimnem, od którego drętwieją odmrożone palce i pięty nóg, przed policją obyczajową, która sprawdza karty, zatrzymuje niemeldowane, odprowadza do komisarjatów i aresztów, przeszkadza zarabiać, naraża na stratę czasu.

Oto na zegarze dworcowym wskazówki pokazują północ. Oto zbliża się czas

POLOWANIA NA LUDZI.

Mijam oświetloną jeszcze o tej późnej godzinie cukiernię, własność piekarza, który wyzyskał świetny punkt koło Dworca Głównego i połączył naprawdę „pożyteczne ze słodkiem”, aż doczekał się procesu. Śnieg chrupie pod nogami, mróz aż pali. Na dworcu, w dużej, brzydkiej hali, którą wszyscy tak świetnie znamy, ciepło i zacisznie. Tyle razy każdy z nas idzie tędy do pociągu, ale można się zorjentować, co się tu dzieje, dopiero wtedy kiedy się jest specjalnie na ten widok nastawionym. Co tutaj robią ci ludzie, zbici w gromadki, z podniesionemi kołnierzami od wyszarzałych palt, z kapeluszami o szerokich skrzydłach, nasuniętemi na oczy? Co tutaj robią dziewczyny w chustkach, wyglądające jak służące, ale o trochę za mocno podkręconych i fiksatuarem przylepionych grzywkach, o trochę za silny rumieńcach na policzkach? Skąd się wzięły te dziwne pary, umykające kiedy zbyt blisko podejdzie do nich policjant. W dzień, kiedy każdy śpieszy się do pociągu, kiedy tłumy wypełniają dworzec, niema czasu na obserwację, ale teraz, w nocy, te typy najbardziej rzucają się oczy.

Oto grupa: pięciu czy sześciu złotej młodzieży ze sfer robotniczych otacza cztery dziewczyny, umawiają się z niemi do lokalu. To przecież słynne nocne targi Warszawy, handel, na który alfons przyprowadza swoją dziewczynę, a restauratorzy z pobliskich ulic kierują swoje kelnerki i służące, żeby przyciągały gości. Podchodzi patrol i prowadzi panny do komisarjatu dworcowego, zaraz za kontrolą biletów. Pięciu młodzieńców ani się ruszy: patrzą z ironicznym uśmieszkiem, jak ich chwilowe bogdanki nikną za drewnianemi, na bronzowo pomalowanemi drzwiami. Czekają.

W pokoiku, przedzielonym na połowę drewnianą barjerką, duszno i pełno dymu od papierosów. W głębi, na ławce, siedzi dwóch bosych, zatrzymanych włóczęgów i patrzy bezmyślnie przed siebie, pochyliwszy bezsilne głowy. Cztery zatrzymane dziewczyny klną ordynarnie na głos.

– No, cicho, cicho tam. Co robisz na dworcu?

Żadna nawet się nie domyśla, czego od niej właściwie chcą. Ta odprowadzała mamę na pociąg, tamta ciotkę, i chwilkę się zatrzymała, żeby obejrzeć ogłoszenia. Raz wraz drzwi się otwierają, w pokoju robi się ciasno. Papiery w porządku? Jedna ma, druga nie ma, trzecia zgubiła, chce poszukać. Inna płacze, pochylona nad barjerką:

– Mam w domu maleńkie dzieciątko, dzieciątko, panie komisarzu…

Niestety, dzieciątko już jest sprawdzone i wcale nie istnieje. Dziewczyny klną, płaczą, zioną wódką i dymem papierosów. Jedna awanturuje się najbardziej, mała, krępa, młoda, owinięta w dużą chustkę w kraty, z papierosem w białych zębach.

– Nie drzyj się, doktór cię obejrzy, i po krzyku.

Dziewczyna podrzuca głową jak młody koń i odwraca na pokój twarz młodą okrągłą i różową, pełną niespodziewanych dołeczków i uroczych uśmiechów.

– Ja do doktora nie pójdę, dzisiaj nie moda na doktorów. Abo mi tam dadzą jeść, abo mi tam dadzą papierosa?

Trzeba zamknąć za sobą drzwi. Pięciu młodzieńców czeka przed drzwiami. Te z dziewczyn, które puszczą, pójdą z nimi na zabawę, inne powędrują do komisarjatów, gdzie spędzą resztę nocy.

I nawet nie pada śnieg. Patrol dopędza samotną pannę, która najpierw krzyczy i protestuje, a potem ściąga rękawiczki ze zgrabiałych rąk i rozwiązuje pracowicie torebkę, na którą zawiązana jest podarta żółta, skórzana torba. W świetle małej, ręcznej latarki nie widać jej twarzy, tylko ręce, zmarznięte i sine, jak próżno walczą z oporną tasiemką. Na śniegu rysują się dwie chude nogi w podartych, jedwabnych pończochach i cienkich pantoflach z wykrzywionemi od ciągłego biegania obcasami. Botów niema. Pończochy wełniane byłyby za mało eleganckie.

Uprzedzona o przejściu patrolu, w bocznej uliczce podejrzana para, oni mała, chuda i drobna, on wielki, barczysty, o szerokich ramionach zawodowego nicponia. Za rogiem ogląda się i przez krótką chwilę widać jego twarz, twarz złego, zaszczutego zwierzęcia. Za parę dni będzie znowu wielka obława na dworcu: zamkną wtedy wszystkie wyjścia i będą kontrolowali papiery wszystkich znajdujących się w poczekalni mężczyzn. Będą między nimi i złodzieje, i alfonsy, i paru dawno poszukiwanych zbrodniarzy większego kalibru. W zeszłym tygodniu zatrzymano sześćdziesięciu mężczyzn.

Tygodnik społeczno-kulturalny wydawany w Warszawie w latach 1924 – 1939. Założycielem i redaktorem naczelnym był Mieczysław Grydzewski. Pomimo swojej nazwy zawierał także , zwłaszcza od lat trzydziestych, materiały o tematyce politycznej. W okresie międzywojennym był najbardziej inteligenckim polskim pismem. „Wiadomości” były czytane i jednocześnie krytykowane przez wszystkie strony ówczesnej sceny politycznej. Na łamach tygodnika publikowali min. Julian Tuwim, Antoni Słonimski, Jarosław Iwaszkiewicz, Kazimierz Wierzyński, Tadeusz Boy-Żeleński, Ksawery Pruszyński, Antoni Sobański, Jan Lechoń, Karol Irzykowski, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Stefania Zahorska, Irena Krzywicka a debiutował Bruno Schultz. Najlepszą charakterystyką pisma niech będzie cytat z gazety „Prager Presse”: „Jeżeli kiedyś ukaże się indeks prac wydrukowanych na łamach tego tygodnika, przekonamy się, że nie brak tu ani jednego nazwiska, które w polskiej literaturze współczesnej coś znaczy, od najskrajniejszej prawicy aż do radykalnej lewicy. Redaktor ma jedną tylko zasadę programową: żeby pismo było aktualne, żeby przynosiło rzeczy warte czytania i żeby każdy kto ma naprawdę coś do powiedzenia mógł się w niem wypowiedzieć, bez względu na swe poglądy. Rezultat takiego programu jest ten, że każdy czytelnik w każdym numerze pisma znajdzie coś dla siebie; może to go cieszyć lub złościć, ale obchodzi go zawsze.”

Close