(Z cyklu: Reportaże „Wiadomości Literackich”)
Jak kryzys odbija się na przestępczości?
W roku pomyślności 1929 popełniono 2.351.222 przestępstw, w roku kryzysu 1932 – 1.800.000. Cyfry mówią, że przestępczość spadła, ale czy można się na nich oprzeć?
Z 2.351.222 przestępstw, popełnionych w r. 1929, na pospolite wypada 523.204, na kradzieże z włamaniem 33.822, na polityczne 2.650, na szpiegostwo 99. Z 1.800.000 przestępstw, popełnionych w r. 1932, na pospolite wypada 644.000, na kradzieże z włamaniem 50.000, na polityczne 7.320, na szpiegostwo 135. A zatem cyfry tych najważniejszych rubryk wskazują wzrost przestępczości.
Na 1-go stycznia r. 1929 w więzieniach przebywało 25.073 osób, na 1-go stycznia r. 1932 – 37.992. Taki stosunek istnieje w każdem niemal więzieniu.
Chcemy mówić z jednym z tych, których rzucił do więzienia kryzys.
Jesteśmy w słynnem więzieniu przy ul. Dzielnej – na „Pawiaku”.
Długi piętrowy odrutowany mur, brama żelazna. Dzwonimy. W kratce „judasza” ukazują się oczy strażnika.
– Do kogo?
Wyjaśniam cel mej wizyty.
Strażnik jest o niej uprzedzony. Otwiera bramę więzienną i wręcza przepustkę, dzięki której możemy już wejść po schodkach do właściwego gmachu Pawiaka.
Przez okratowane wejście wręczamy drugiemu strażnikowi naszą przepustkę. Brzęk kluczy, i oto jesteśmy w środku.
Długi, mroczny korytarz. Będziemy wędrowali przez kilka takich korytarzy po wszystkich piętrach tego gmachu.
Teraz jesteśmy w gabinecie naczelnika więzienia.
Właśnie kucharz w białym fartuchu i w białej czapce wnosi do gabinetu p. naczelnika obiad dla więźniów. Stylem wojskowym melduje ilość chorych i zdrowych, ilość i jakość dań dla jednej i dla drugiej kategorji. Zupa, mięso, kasza, kartofle – to pożywienie dla zdrowych. Prokurator smakuje z nami. Po tej próbie można wpisać do księgi więziennej ocenę obiadu. Rzucam okiem na księgę. Obok kilku znanych nazwisk znajduję słowa: „bardzo smaczne”. Być może, to właśnie „bardzo smaczne” jedzenie ściąga głodnych „smakoszów” do więzienia.
Więźniowie na Pawiaku pracują.
Słynny fałszerz pieniędzy w czasie swego pobytu w więzieniu wymalował artystycznie szereg gabinetów i sal więziennych. Fryzjer, odsiadujący karę za zarąbanie siekierą gospodarza, który obraził mu żonę, mógł czas swego pobytu spędzić we fryzjerni więziennej z nożyczkami i brzytwą w ręce. Nikt nie jest pewny, czy fałszerz pieniędzy wrócił do swego zawodu. Ale wszyscy w więzieniu wiedzą, że fryzjer wrócił do swej brzytwy. Więźniowie wracają do swego dawnego życia.
O jednym tylko wypadku innego obrotu rzeczy opowiedział mi naczelnik więzienia. Kasjer pocztowy, który przez wiele lat był wiernym mężem, nie wrócił do domu, żona bowiem nie odwiedziła go ani razu w więzieniu. Kasjer opuścił je z uczuciem ulgi i dumy. „Naprawdę wolny” – mówił o sobie.
Więźniowie na Pawiaku wstają o g. 6-ej, myją się, ubierają, jedzą śniadanie i sprzątają. O g. 12-ej zjadają obiad, o g. 8-ej kolację. Pracują osiem godzin dziennie. Raz na tydzień kąpią się, raz na tydzień mają prawo pisać listy. Mają też prawo otrzymywać gazety i czytać książki, które wydaje im bibljoteka więzienna.
Jeżeli coś im dolega, zgłaszają się na izbę chorych.
Oglądałem szpital więzienny i sale dentystyczne. Odbywałem tę wędrówkę w towarzystwie naczelnika więzienia i prokuratora. Przeszliśmy kilka sal, w których unosił się typowy dla wspólnych sal szpitalnych stęchły zapach ropy, pomieszanej z lekarstwami.
– Nie macie żadnych życzeń? – pytał prokurator leżących na łóżkach.
Jeden tylko więzień podniósł się ze swego posłania, skulony we dwoje, trzymając się oburącz za brzuch, powiedział:
– Ja mam życzenie, panie prokuratorze.
– A co panu dolega?
– Nic panie prokuratorze – odrzekł więzień. – Tylko brzucho mi pękło po operacji.
(Więzień ten, ongiś członek głośnej bandy Zielińskiego, cierpi na manję połykania łyżeczek. Gdy tylko połknie łyżeczkę, wędruje na salę operacyjną, gdzie mu chirurdzy przecinają brzuch – w poszukiwaniu połkniętej drobnostki. Właśnie pacjent był po takiej operacji).
Weszliśmy do sali dentystycznej, której drzwi stanowiła wielka krata, zasłonięta kotarą. Szliśmy przez korytarz, po którego obydwu stronach wszystkie drzwi były pootwierane. Więźniowie odbywali właśnie przechadzkę, i cele ich wietrzono. Obejrzeliśmy te małe celki, długości 8 i szerokości 6 kroków. Urządzenia ich stanowią prymitywne umywalnie, – miski, taburety, – stoły, i wysoko zasłane łóżka.
W każdej celi znajduje się kubeł. Inne tego rodzaju urządzenia znajdują się na krańcach korytarzy; przez swą zbiorowość przypominają nieco pewne szczegóły opowieści Remarque’a. Urządzenia te przeznaczone są dla trzech więźniów jednocześnie…
Widzieliśmy także 9-osobowe cele, których łóżka po zasłaniu systemem amerykańskim podnoszone były dogóry. Widzieliśmy cele 6-osobowe z dużemi
łóżkami sprężynowemi. Widzieliśmy też celę, w której przebywają więźniowie izolowani. Spojrzeliśmy przez otwór we drzwiach.
Siedział w niej stary człowiek o pomarszczonej twarzy.
Otwarto drzwi. Strażnik zawołał: „Baczność!” Mały, stary człowiek zerwał się na równe nogi, wyprężył się jak struna.
Mały człowiek, o pomarszczonej twarzy, ma sprawę o przekroczenie granicy. Słuchaliśmy długiej historji o jego romantycznych przygodach.
Mały, stary człowiek był ranny w czasie wielkiej wojny i chciał zdobyć prawo do inwalidztwa. Jego papiery były w Rosji w Twieri. Poszedł do Twieri. Szedł setki, setki kilometrów, jak tramp czepiał się pociągów i wreszcie dotarł do tego miasta. Tam nie wydano mu papierów, gdyż dawne akta poginęły.
Mały, stary człowiek rozpoczął drogę powrotną. Kiedy przekroczył granicę, został przytrzymany. Nie miał paszportu. Znalazł się w więzieniu.
Ale posłuchajmy historji losów człowieka, który popełnił przestępstwo z nędzy.
Stoi przed nami młody chłopak o bladej, zmęczonej twarzy i jasnych, niebieskich oczach. Ma krótko przystrzyżone włosy i własne dziurawe buty. Nosi ubranie z szaro-bronzowego samodziału, trzyma w ręku małą okrągłą czapeczkę.
Eugenjusz Czekay ma sprawę z art. 257 kodeksu karnego.
Artykuł ten w § 1 głosi: „Kto żabiera innej osobie cudze mienie ruchome w celu przywłaszczenia, podlega karze więzienia do lat 5″. W § 2: „…w przypadkach mniejszej wagi sąd może zastosować nadzwyczajne złagodzenie kary, a gdy sprawca z nędzy zabrał celem użycia małej wartości przedmiot pierwszej potrzeby, nawet od kary uwolnić”.
Czekay przyszedł na świat w r. 1910. Pamięcią sięga do czwartego roku życia. Pamięta, że w r. 1914 ojca jego zabrano do wojska, matka Czekaya została bez środków do życia. Co się stało potem, tego Czekay nie pamięta dokładnie.
Ale powiada:
– Tak jak rozumuję teraz, matka musiała sobie wziąć przyjaciela, od wyjazdu ojca na wojnę.
Obecność dzieci w domu nie była matce wygodna.
– Matka oddała nas, dzieci, do przytułku. Jedno dziecko umarło. Źle było w tym przytułku i ciężko.
Tymczasem ojciec powrócił z frontu.
– Matka zabrała mnie z przytułku i uczyła co mam mówić. Miałem mówić ojcu, że była bieda, że trzeba mnie było oddać do zakładu. Tak też mówiłem. Ale po wyjściu z przytułku – przytułek ten był przy szpitalu, dużo ludzi w nim umierało – rozchorowałem się i poszedłem do szpitala. Co mi było, nie pamiętam, ale kiedy wyzdrowiałem, jakaś dobra pani zabrała mnie do księdza na ulicę Barską. Tam było mi bardzo dobrze. Ksiądz uczył mnie pisać, rachunków.
– Czy pozatem nie uczył się pan?
– Skończyłem pięć oddziałów szkoły powszechnej – odpowiada chłopiec, poczem ciągnie dalej: – A kiedy ksiądz z Barskiej zapytał, czem chcę zostać, odpowiedziałem: malarzem.
Tak zeszły Czekayowi trzy lata.
– Po trzech latach zjawiła się u księdza matka i zabrała mnie z ulicy Barskiej. Wróciłem do domu. Dużo się zmieniło. Ojciec się przekonał, że matka nie żyła jak powinna była żyć, i uciekł, nie zostawiając żadnej wiadomości. Przyjaciel matki umarł.
Wówczas to matka powiedziała Czekayowi, że trzeba się zabrać do pracy.
– Poszedłem do fabryki.
Czekay dostał się na oddział blacharski, potem był pomocnikiem szofera. Właściciel fabryki polubił go. Przyszły dobre czasy. Był to r. 1928.
Pewnego dnia coś się na świecie popsuło. Znów zaczęto mówić o ciężkich czasach. Czekay słyszał, jak o tem mówiono, w fabryce i w domu. Matka zapowiadała, że pewnego dnia wyjedzie. Tak się też stało.
Czekay przyszedł po pracy do domu i nikogo nie zastał. Matka spakowała rzeczy i uciekła.
Chłopiec mógł stać się właścicielem jednego pokoju, ale ten pokój nie był własnością jego rodziców. Zjawił się dziadek, który był właścicielem mieszkania, – matka bowiem po ucieczce starego Czekaya wróciła do swego ojca, – i sprzedał je.
Przyszedł kryzys. Chłopiec został zredukowany. Ale to go jeszcze nie złamało. Wynajął łóżko w tym samym domu, w którym mieszkała matka, poświęcił się swemu zawodowi – malarstwu. To co zarobił wydawał na komorne i na swoje utrzymanie. Czasem, jak zarobił więcej, szedł do kina.
Zapytałem go, wiele razy był w teatrze i wiele razy w kinie.
Chłopiec odpowiedział z dumą:
– Dwa razy w kinie i raz w teatrze.
Czy czyta książki?
Nie, gdyż ma słaby wzrok. Kiedyś rozchorował się, i czytanie przyprawia go o ból oczu.
– Słucham zato – powiada – jak inni głośno czytają.
Jestem ciekaw dowiedzieć się, co też teraz czytają towarzysze chłopca.
– „Zmartwychwstanie” Tołstoja – odpowiada.
Lecz słuchajmy dalszych zwierzeń Czekaya.
– Kiedy skończyło się z malarstwem, – mówi, – pracowałem przy robocie. Jak się skończyła praca przy robocie, froterowałem podłogi, sprzątałem i dostawałem za to w pewnym domu pieniądze, potem zaś tylko śniadanie.
Ale i na to przyszedł kres. Czekay został bez pracy i bez środków do życia. Trzeba było jeść i trzeba było płacić komorne. Trzeba się było ubrać i kupić ciepłe palto, gdyż zima była sroga. Czekay chciał zapłacić komorne: dziesięć złotych za łóżko w odnajmowanym pokoju. Chciał też kupić jesionkę i zdobyć trochę pieniędzy na życie.
– Wiele panu potrzeba na życie? -zapytałem.
– Półtora złotego dziennie.
– Co było dalej?
– Dni schodziły i pracy nie było. Aż wreszcie przyszedł kolega, malarz, i powiedział, że będzie „duża robota”. Było mi wszystko jedno – przystałem.
– Kiedy pan poszedł na tę robotę?
– W lutym tego roku.
– Cóż to była za robota?
– To była robota w sklepie spożywczym. Chcieliśmy zabrać artykuły spożywcze, żeby się pożywić i żeby je sprzedać. To była duża robota. Skradzione materjały oceniono na 1.300 zł. Ale zaraz potem policja przyszła do mieszkania, znalazła je i zabrała.
– Kiedy wpadliście na ten pomysł?
Czekay odpowiada poprostu:
– Ten malarz, Tadeusz, odnawiał sklep na Hożej. Odnawiając, rozejrzał się dokładnie po sklepie. Spotkał mnie, kiedy byłem głodny. Powiedział wtedy: „Chcesz zarobić?”.
– I co pan na to?
– Wcale się nie namyślałem, wszystko mi było jedno.
– Dlaczego?… Może pan opowie?
– Nie jadłem już kilka dni i wogóle nie jadłem regularnie. Ubranie miałem podarte, buty dziurawe i byłem bez palta.
– A potem?
– Tadeusz kupił wódkę i sprowadził trzeciego. Nawet nie wiem, jak się ten trzeci nazywa. Napiliśmy się, dostaliśmy się do sklepu, zabraliśmy dużo herbaty i czekolady. Chciałem jeść, ale do jedzenia nie było wiele. Były tylko sucharki oblewane czekoladą. Te zjadłem.
Czy Czekay żałuje teraz swego czynu?
– Tak. Muszę karę otrzymać – mówi o sobie. – Muszę odsiedzieć.
– A jak pan wyjdzie?
– Będę się starał o robotę – powiada. – Kraść już nie pójdę. Będę już musiał sobie poradzić, ale inaczej.
Pytam Czekaya, jak odczuwa pobyt w więzieniu.
Chłopiec zastanawia się przez chwilę, poczem mówi jakgdyby rozważał plusy i minusy swego obecnego życia.
– Głodny nie jestem – powiada, -to prawda, że nie myślę o jedzeniu. Ale proszę pana, pobyt w więzieniu, to nic przyjemnego.
I po tych słowach wyrywają się dalsze:
– Nie jestem przecież chory, że nie mogę czytać, to nic. Mam dziesięć palców. Jestem zdrowy. Wezmę każdą robotę, żadnej roboty się nie będę wstydził.
– Czy myśli pan – pytam Czekaya – o rodzicach?
– Tak – odpowiada poważnie.
– Ma pan dobre wspomnienia po rodzicach? Niema pan do nich żalu? Kocha pan ich?
– Nie mam do nich żalu. Są na świecie ludzie lepiej przygotowani do życia niż ja, ale nie mógłbym mieć o to do rodziców swych żalu. I chociaż mnie opuścili, kocham ich mocno. Zawsze to przecież ojciec i matka.
– Czy chciałby pan, aby pana kiedyś matka odwiedziła? Co byłoby wówczas?
– Byłaby to wielka radość. Tyle czasu przecież jej nie widziałem – mówi i dodaje jeszcze ciszej: – Matki.
Nastaje długa chwila milczenia.
Oczy młodzieńca zachodzą wilgotną mgłą.
Jeszcze dwóch rzeczy pragnie Czekay. Mówił już nam o nich przedtem.
– Wolności i pracy! – powtarza. -Byleby się zarobiło, żeby wyżyć. Chyba się ode mnie świat nie odwróci. – I znów milczenie. Czekay wzdycha, oczy podnosi dogóry i mówi: – Nie daj mi Boże tutaj się jeszcze raz dostać.
Taka była spowiedź Eugenjusza Czekaya, dziecka wojny i nędzy.
Czy można skazać go z art. 257? Czy można ukarać go więzieniem do lat 5? Sprawca przecież popełnił przestępstwo z nędzy.
Czy społeczeństwo powinno odwrócić się od tego porządnego człowieka?
Wyciągamy do niego rękę na pożegnanie. Życzymy mu powodzenia na dalszej drodze życia. To mu się należy.
Opuszczamy więzienie. Przechodzimy jeszcze przez salę, w której rój pszczół nie zdołałby sprawić większego szumu niż głosy kobiet, rozmawiających z więźniami przez siatkę.
Przechodzimy przez żelazną, więzienną bramę. Znów brzęczą klucze, trzeszczą zasuwy i rygle.
Za nami zostaje więzienie.
Jesteśmy już po drugiej stronie życia.
Na trotuarze, pod długim ceglastym murem, bawią się dzieci. Na betonowych płytach, w oznaczonych kredą klasach, dzieci przeskakują z jednej do drugiej. Z klasy do klasy. Czasem potykają się i padają.
Dzieci ulicy. Dzieci nędzy i kryzysu.