Z cyklu „Podróż po Polsce”
Prawo do Wołynia

Łuck, we wrześniu 1936.

Pani Rosa Bailly, francuska przyjaciółka Polski, objeżdza obecnie Wołyń, była w Łucku i Krzemieńcu, pokazano jej Górę Sokolą i Poczajów, zwiedziła siódme targi wołyńskie w Równem i badała związki naszej kultury z wielką kulturą Zachodu. Dobrze, że p. Bailly nie jest w tej chwili z nami, o kilkadziesiąt kilometrów od Łucka, o kilka zaledwie od małego zapomnianego Dermania. Pagórkowaty Wołyń, sfalowany jak woda u brzegów jezior i mórz, rozprostowuje się tu coraz bardziej w wielką roztocz stepu. Wieją szerokim tchem wiatry od Dniepru, Azowa i Kubania. Młody, rosły pastuch pilnuje swych krów. Pastuch Rodion zwraca na nas swe głęboko osadzone, ociężale patrzące oczy, swój ludzki pysk o czemś faunicznem jakby półludzkiem, półzwierzęcem a urodziwem. I na pytanie odpowiada nam właśnie:

– Własi la rut o wilaż.

Nie wiemy jakby się dogadali p. Bailly z Rodionem, ale nam robi się jakoś śmiesznie i nieśmiesznie. Chłopak patrzy na nas z niechęcią, jak przymuszane do czegoś, menażeryjne zwierzę. Słowa wypowiedział wolno jak mówią głuchoniemi, brzmiały sucho i obco, ani francusko, ani ukraińsko. Mamy wrażenie że zmuszamy tego zdrowego chłopaka do jakiejś poniżającej, okaleczającej go roboty.

– Combien avez-vous de vaches? -pytamy poprostu, wyraźnie i powoli.

Ale pastuch nie rozumie pytania.

– Szczoż was szcze w szkoli uczyły?

Pastuch Rodion ma odruch buntu czy zniechęcenia. Przełamuje w sobie ten odruch. U tych ludzi wszystkie odczucia i reakcje widać jak przez szklaną szybę. Pastuchu Rodion patrzy nam w oczy i dobitnie zaczyna skandować:

Metr korbo siur ę arbr pęszy
Tene dan są bek ę fromaż:
Metr renar par loder aleszy
Tene a pepre se langaż.

Teraz napisane wygląda to okropnie, ale wtedy mówione brzmiało jeszcze gorzej. Jakieś bezsensowne zestawienia dźwięków, jakieś nowotwory czy kikuty słów. Pastuch wyrecytował mechanicznie całe dwie zwrotki bajki La Fontaine’a.

– Toho nas w szkoli uczyły – odpowiedział. – Sziśt rokiw uczyłsia.

Pastuch wypowiada to z dumą, ale nie wiem, czy jest to duma wywołana tak wielkiemi i długiemi studjami. Jest raczej w tej dumie podstępne chłopskie szyderstwo. Przez chwilę waży się jeszcze w powietrzu, drga na ustach tego chłopaka, aż się roześmiela, niemal rozzuchwala. Długim batem wskazuje na chudobę:

– A teper to i na korowu po francusku kłyczu…

Powiedziane to zostało wpół po polsku, tak żebyśmy to napewno rozumieli. Pastuch chciał, żebym wiedział i dobrze zapamiętał, że tego „metr korbo” i „metr renar” nauczyła go moja, polska szkoła, na jego Wołyniu. Pastuch chciał żebym ocenił jak głęboko pozwoliła mu posiąść mowę Ludwika XIV i Moljera, oraz jak wspaniałe nowe horyzonty otworzyła mu przed oczami.

Obecnie szkolnictwo ludowe nie ma już, jak przed kilku laty, w swoim programie nauki języka francuskiego. Ale swoje ten znakomity program szkolny zrobił. Jest dziś zapewne kilka tysięcy młodych ludzi na wsi kresowej, którzy jak Rodion przez taką szkołę przeszli, tak jak on posiedli wiedzę o „metr korbo” i „metr renar” i wreszcie podobną co on korzyść i zastosowanie praktyczne dzięki tej szkole osiągnęli. Jak młody żebrak-kaleka, obwieszony medalami wojskowemi, jest odstraszającą pozostałością wojny, tak ci wszyscy młodzi, zdrowi i okaleczeni ludzie są chodzącemi karykaturami oświaty.

Pan Płachta i pani Płachcina, ich córki, Zenobie et Crispine. Czyście je zapomnieli? Więc przypomnijcie sobie. Oto czasy o sto lat wcześniejsze, stary Wołyń z powieści Korzeniowskiego, kontrakty kijowskie i spekulacje majątkowe, marszałkowie szlachty i „Kollokacja . Sześciomorgowy zaściankowy szlachcic, z magnifiką i córkami, z ich wykrygowaną francuszczyzną o słownictwie nie z Moljera, ale z żurnalu mód warszawskich, wielka mowa, którą szły przez świat idee, w której zmętniał tu tylko parafjański snobizm. Ale oto to samo co ośmieszył Korzeniowski, odżyło w demokratycznem państwie, wcieliło się w jego szkolnictwo i zaniesione zostało już nie do zaścianków szlacheckich, ale na ruską wieś. Kollokanci. Tak. Pani Bailly dowie się zapewne w Krzemieńcu i Łucku, że Wołyń jest najściślej zespalany z wielką kulturą Zachodu. Pastuch Rodion mógłby, gdyby zechciał, nawoływać swe krowy po francusku. Ojciec pastucha Rodiona ma zapewne w chacie wiele szeleszczących mikołajówek, tęczowych Piotrów Wielkich, może nawet wspaniałą „katarzynkę”. Zdewaluowanemi rublami carskiemi, po które ręce wyciągał, może dziś z powodzeniem wytapetować żłób dla tej samej krowy, do której Rodion mówi mową encyklopedystów. Dwa pokolenia wsi wołyńskiej zawiodły się różnie, ale srodze.

Z tem wszystkiem nie bez racji p. Bailly, zagraniczna przyjaciółka Polski, będzie podkreślała w świecie, że Polska łączy Wołyń z wielką kulturą Zachodu, nie bez racji dawne programy wołyńskich szkół ludowych starały się tę łączność podkreślić, coprawda niezbyt szczęśliwie, i wreszcie nie z innych racyj widok pastucha Rodiona podważa w nas wartość tego kulturträgerstwa. Tytułem, na jakim państwo polskie oparło swe roszczenia do tych ziem, nie była, jak w wypadku Śląska, ogromna większość polska, nie była, jak w wypadku Pomorza, konieczność dostępu do Bałtyku, ale polskość kultury tego kraju. Kultura stała się takim samym tytułem prawnym posiadania jak gdzieindziej względy etnograficzne, gospodarcze czy geograficzne. Łączenie tego kraju z Zachodem stało się odtąd obowiązkiem ciążącym na Polsce, wprawdzie tylko moralnym, ale oto przyjaciółka Polski, p. Bailly, chce móc podkreślać, że Polska ten obowiązek wypełnia, a ludzie, którzy wskażą na tysiące Rodionów, będą podawali w wątpliwość wartość tego wypełnienia. Szerzenie kultury jest głęboką racją istnienia tu władzy polskiej, jak korzystanie z dróg morskich głęboką racją posiadania przez nas dostępu do morza, tylko cóż to jest dla wsi wołyńskiej kultura? Oto pastuch Rodion umie wiersze La Fontaine’a, których nie umie jego ojciec. To prawda, ale to też prawda, że z temi wierszami La Fontaine’a pastuch Rodion pasie krowy jak jego ojciec (tylko może na bardziej rozdrobnionej działami rodzinnemi przestrzeni). To prawda, że tajemnicza i wyższa kultura panów zbliżyła się do niego, ale to też prawda, że stała się naraz bańką mydlaną w jego oczach. Polska szkoła z językiem francuskim była jak maszyna, która porwała dzikiego chłopaka w swe tryby, uniosła, wchłonęła, ale wreszcie odsunęła nabok, poza obręb swych przetwórczych, przekształcających kół.

Wieś pastucha Rodiona, moc wsi wołyńskich zostało pochwyconych dzięki Polsce jeszcze w inne pasy transmisyjne, ogarniętych innym procesem kulturalnym. Nie jest to już obecnie dawna wieś. Podobno po sowieckiej stronie granicy całe wsie przenoszą z miejsca na miejsce. Podobno z chat mają tam wznieść wielkie wspólne gmachy. Tu cała wieś Rodiona została rozbita w puch, rozpylona po wzgórzach, rozrzucona po stepie. Można powiedzieć, że niema tej wsi, i rzeczywiście takiej jak była, już niema. Stłoczone w gęstwę chaty wielkiej wsi ruskiej, narażonej co roku na pożary i epidemje, rozsunęły się na strony dzięki komasacji. Ludzie, którzy nie znają rolnictwa, ludzie którzy nie wiedzą jak gospodarowała dawna wieś wołyńska, nie rozumieją znaczenia faktów, że wreszcie te gospodarstwa, składające się z kilkunastu ułamkowych pasków ziemi, rozrzuconych na przestrzeni kilku kilometrów, zebrano w osobnej całości nowych gospodarstw. Zdaje się, że nigdzie w Polsce komasacji nie przeprowadzono tak energicznie jak na Wołyniu, z takim nakładem kosztów, mimo wszelkich protestów, wszelkich nieuniknionych nierówności, oporu ciemnej masy chłopskiej. Poto żeby mogła się zmienić najfatalniejsza gospodarka na jedne, z najlepszych ziem w Europie, trzeba było dokonać przewrotu, którego narzędziem był triangulator geometry. Żeby tu przyszła jakakolwiek kultura rolna, musiał się zmienić krajobraz Wołynia uczynić się mniej podobny do wsi ruskich nad Dnieprem i nad Słuczą, do świata naszych i ich ojców, do czasów Rosji carskiej. Musiał się wygląd wsi upodobnić do tego co od wieków ma Francja, Niemcy, Czechy, Danja i Poznańskie. Każdy skomasowany hektar utwierdzał i przedłużał polskie prawo do Wołynia, oznaczał narodziny wiejskiej kultury. Ale komasacja, jak szkoła, dawała początki. Od tego musiało się zacząć, ale na tem nie można było skończyć.

Chłopa wołyńskiego obudziła z wiekowego snu, jak mickiewiczowskiego żubra, wojna światowa. Wojna wstrząsnęła napływem nowych ludzi i nowych wydarzeń: uchodźcy, rozprężenie ogromnego państwa, rewolucja, dwukrotne przejście bolszewików, widok mazepinek ukraińskich na głowach wojsk z Galicji Wschodniej, wszystko to zrobiło swoje. Inflacja pierwszych lat powojennych otworzyła przed chłopem nie tylko półki kramów, ale lady wielkich sklepów, wybory postawiły go przed programem i hasłem, szkoła przed czytaniem. Chłop duński, który rozpoczął od komasacji, na komasacji nie skończył, przeszedł do spółdzielni, do własnych szkół, które czynią rozróżnienia językowe między mową duńską z Zelandji a tą samą mową duńską w Jutlandji. Ów chłop wybiera swoich wójtów, posyła swoich posłów do parlamentu. Proces szerzenia kultury na Wołyniu był procesem, który charakteru masowego mieć nie mógł. Tam gdzie szła szkoła, musiało iść czytanie i język, w którym się czyta. Tam gdzie się pojawiły pierwsze formy gospodarczego życia zbiorowego, musiały się pojawić pierwsze partje polityczne, pierwsze obozy, pierwsze rozłamy, bo rzecz określana tak ogólnie: „kultura Zachodu” nie polega tylko na tem, że chłop niemiecki ma radjo, duński – samochód, a francuski pije wino. Tam gdzie kilkumiljonowa masa ludności została w ciągu lat kilku podniesiona do wyżyn szkoły powszechnej, komasacji, spółdzielni mleczarskich, masa mogła wejść w nowe progi, mówiąc tylko swym starym własnym językiem. Tam musiała równolegle do podniesienia się kutlury wystąpić sprawa narodowa. Na Wołyniu była nią sprawa ukraińska. Państwo polskie wzięło Rodiona do szkoły, nauczyło rzeczy pożytecznych i całkiem zbędnych i wypuściło z powrotem na łąkę. Państwo polskie skomasowało wsie dookoła Dermania, osadziło włościan w nowych chatach i na nowych polach. Ale teraz powinien był przyjść ktoś inny, ktoby Rodionowi pokazał nie jak czytać, ale co czytać i jakie z tego czytania może wyciągnąć korzyści.

Powinien był przyjść do wsi za Dermaniem ktoś inny, kto pokazałby jak gospodarować, jak ciągnąć korzyści z komasacji, ktoś kto założyłby spółdzielnię, fachowo ją prowadził, zdobył zaufanie ciemnej wsi. To było zadanie bardzo trudne i niewdzięczne. Wymagało małej stosunkowo wiedzy i wyszkolenia, ale zato dużej ofiarności. Być może, że tędy prowadziła nawet droga do polszczenia Wołynia, być może, że Wołyń nie tylko kulturalnie, ale i narodowo należałby do ludzi, którzyby go nauczyli, co czytać i jak gospodarować. Było wtedy w Polsce bardzo wielu młodych entuzjastów, którzy chcieli Polskę spolszczyc, i tych ludzi bolał niezmiernie nadmiar adwokatów Żydów we Lwowie i Krakowie. Bardzo wielu z tych ofiarnych młodzieńców spolszczyłoby może kancelarje adwokackie w Łucku, może nawet w Równem, a ostatecznie i w Dermaniu. Ale walka o polskość Wołynia nie rozgrywała się na terenie kancelaryj adwokackich i posad urzędniczych, toteż nie znalazła entuzjastów. Nauczycielem życiowym i społecznym ludzi spod Dermania stał się młody człowiek spod Lwowa, Ukrainiec galicyjski. Miał on zresztą nad Polakiem przewagę, że był temu ludowi niewątpliwie bliższy. Był jak on synem chłopskim, mówił językiem o słabych różnicach, poczuwał się do wspólnoty. Roztaczał przed młodym chłopem wołyńskim horyzonty życia narodowego, nowe, nieznane, wspaniałe, jak ongi nadzieje łączone z poznaniem tajemniczej pańskiej francuszczyzny. Budował mu w zrębach życie ukraińskie, życie spółdzielcze, polityczne, kulturalne. Nabywał w imię tej nowej, pierwotnej, ale niewątpliwie istniejącej kultury jeszcze jedno, nieznane tu dotąd, prawo do Wołynia. To pewne że rozwój spółdzielczy Wołynia był w tych czasach równie nagły jak rozmiarami swemi i wzorowością gospodarczą imponujący. Było jasne, że jest to nowe prawo kultury, przeciwstawiane dawnemu prawu polskiemu.

Państwo polskie nie mogło przeciwstawić temu prądowi i napływowi innego, równego mu w intencjach i celach napływu. Widziało, jak na podstawie szkoły, stworzonej przez Polskę, i komasacji, przeprowadzonej przez Polskę, rodzi się życie kulturalne i postęp gospodarczy, które będą inne niż nad Pilicą. Ale państwo polskie nie zauważyło dwóch innych bardzo ważnych rzeczy; tego że życie ukraińskie Wołynia może popłynąć albo nurtem legalnym spółdzielni, wiecu politycznego, szkoły narodowej, albo wymknie się w nurty podskórne, żłobiące głęboko ziemię, że Poznańskie, które najlepiej rozwinęło swe jawne życie narodowe i spółdzielcze, nie znało „krwawych śród” i „placów Grzybowskich” jak zepchnięte w podziemia życie Kongresówki, że wreszcie, jeśli nie leży w możności władzy zamienienie paru miljonów Ukraińców wołyńskich na Polaków, pozostanie do rozstrzygnięcia kwestja, jaki będzie ten wołyński, rodzący się dopiero typ Ukraińca, co wcale nie jest obojętne. Polska powiedziała tu wielkie A swego alfabetu: przeprowadziła komasację. Komasacja, to był wielki wstęp do rozbudowania wsi na modłę zachodnią na gruncie zasady własności prywatnej, upodobnienie do Niemiec, oparcie struktury rolnej na niezależnej gospodarczej jednostce, na podniesieniu mas wiejskich do typu kułaka. Po drugiej stronie świeżo wytycznej granicy czyniono wręcz odwrotnie; – niszczono własność prywatną niezależnego gospodarczego chłopa, poprzez kołchoz upodabniano go do wielkorosyjskiego „miru”. Po drugiej stronie zaczynała się dyktatura, zależność gospodarcza i policyjna, kształtował się nowy pod jarzmem wyrosły typ Ukraińca. Po polskiej stronie, czegokolwiek chcieli młodzi ludzie ze Lwowa, wyrastał typ zupełnie inny, zupełnie odmienny. Ludzie tak różni jak „biedniak” i „kułak” nomenklatury sowieckiej. Dwa zupełnie różne społeczeństwa. W interesie Polski leżało aby chłop wołyński był gospodarczo zasymilowany do chłopa w Poznańskiem a oddzielony od chłopa zza Woroneża. Polscy nacjonaliści zwracali wiele uwagi na kolor szyldu sklepowego i jego język, a mało na te właśnie rzeczy, na to znaczenie, jakie ma ta sama struktura, a w następstwie ta sama psychika gospodarcza. Wszystko to, łączące z Polską a oddzielające od tego, co się współcześnie działo w Charkowie, i tego, co i tu i w Charkowie było przed wojną – pozostało przez nich niedostrzeżone. W nadchodzącej fali kultury ludowej widzieli tylko jej nieuchronny, bo od przygniatającej większości ludności zależny, skład narodowy. W tych warunkach musiało przyjść to co leży zewsze w możności fizycznie silnych, a psychicznie bezradnych: złamanie. Koła rozpędowe wstrzymała w miejscu ta sama ręka, która puściła je w rozpęd twórczy. Skrzypnęły głucho łamane tryby.

*

Pozostałość rodzącej się i przerwanej w swym normalnym rozwoju kultury widziałem na północy, w powiecie kostopolskim, jadąc o świcie roztrzęsionym autobusem z Berezna. Autobus, wpadając w wielkie kałuże dróg, mijać począł od pewnego miejsca ustawione przy drodze wielkie blaszane bańki na mleko. Stały zupełnie samotnie, nie strzeżone przez nikogo. Nie była to Danja, ani Holandja, był to północno-wschodni kąt Wołynia. Tego dawniej i jeszcze bardzo niedawno na Wołyniu nie było. Takie bańki z mlekiem rozstawione nad drogą, w odległości kilkuset metrów od rozrzuconych po polu chat, była to kultura innej wartości niż wiersz o „metr korbo” w ustach pastucha Rodiona. Wytłumaczono mi ten cud. Oto w Kostopolu była – dawniej – kooperatywa mleczarska „Masłosojuzu”, i wszyscy byli jej dostawcami. Codziennie przejeżdżał wóz i zabierał mleko, gospodynie nauczyły się czysto doić, mieć takie bańki i wystawiać je na drodze, nauczyli się, że to co jest niestrzeżone, nie przestało tem samem być czyjąś własnością, powinno móc stać bez stróża. Kooperatywy w Kostopolu już dziś niema, zniknęła cała sieć masłosojuznych kooperatyw, jak zniknęły ukraińskie szkoły, pozostawiając tylko lekcje ukraińskiego, udzielane przez nauczycieli poznańskich. Mlekiem w Kostopolu handluje ponownie żydowski mleczarz, dawny pachciarz ze dworu. Było to niezamierzonym może, ale niewątpliwem skutkiem zamknięcia kooperatywy. Wszystko jest więc jak dawniej, wszystko wróciło do dawnego trybu, uparte bańki blaszane wyłażą jakby same na drogi Wołynia i nie chcą już z nich odejść. W r. 1852 stare Żydówki z Krzemieńca, pięknego licealnego Krzemieńca, wierzyły święcie, że Mikołaj I „jeszcze Liceum wróci”.

Zresztą władza, która wstrzymała rozpędzone koło, które chcąc nie chcąc na miejsce kostopolskiego „Masłosojuzu” postawiła dawnego pachciarza, jest w pojęciu znakomitej większości polskiego społeczeństwa na Wołyniu – wojska, osadników, urzędników, ziemiaństwa, jeszcze zbyt słaba, zbyt liberalna – zbyt ukrainofilska. Zjazd krzemieniecki osadników domagał się aby Polacy, zamieszkali na Wołyniu, czy też tylko osadnicy rolni, płacili zaledwie „symboliczny” podatek,

10% tego co płacą inni tutejsi obywatele państwa. W powiecie krzemienieckim na 12 wójtów mamy 4 osadników, 4 przyjezdnych Polaków, b. wojskowych, wysłużonych żołnierzy, wreszcie 4 ludzi miejscowych, Ukraińców. Zapewne przed wojną sami miejscowi piastowali wysokie urzędy „wolosti” gminnej. To wszystko jest dla tych ludzi jednak jeszcze za mało. „Czy pan wie, że Liceum Krzemienieckie jest zukrainizowane?” – pyta mnie ziemianin wołyński. Wyrażam zdziwienie: o ile wiem, językiem wykładowym Liceum jest język polski. „Ach tak, – brzmi odpowiedź, – ale przyjmuje się tam także Ukraińców”. Przypomniałem rozmówcy, że przed wojną na uniwersytecie berlińskim studjowało wielu Polaków, co ze strony niemieckiej nie wywoływało skarg na polonizację Berlina. Zapewnił mnie, że Ukraińcy nie potrzebują Liceum.

Nie znał Ułasa Samczuka. Rodzina Ułasa Samczuka mieszka po dawnemu na wsi, w Uhorsku, pod Krzemieńcem. Ułas Samczuk jest niewiele starszy od pastucha Rodiona, tyle że pamięta jeszcze rosyjską szkołę, resztę wykształcenia otrzymał w polskiej. Temu lat siedem Ułas Samczuk został przytrzymany przy usiłowaniu przejścia granicy sowieckiej: uciekał do Charkowa, na uniwersytet ukraiński. Wtedy jeszcze zorze zdradnych swobód jaśniały nad Dnieprem. Samczuk dostał się do więzienia, z więzienia oddano go do wojska. Z Cieszyna zbiegł ponownie, tym razem do Czech, i tym razem skończył uniwersytet. Ułas Samczuk jest dziś pisarzem. Jego książka „Wołyń”, wielka kronika chłopska w stylu Hamsuna czy Marji Dąbrowskiej, pierwsze odsłonięcie tego co się czasu wojny kłębiło pod czaszkami Rodionów i Chwydotów, jest tłumaczona na języki niemiecki, czeski i serbski. W Polsce jest zupełnie nieznana. Kogo może obchodzić taki Ułas Samczuk spod Krzemieńca, poza miejscową P. K. U. i miejscowym wydziałem bezpieczeństwa?

A jednak jest to wielka, surowa książka. Rysuje się w niej rozwój dwóch dorastających zwolna istot: małego wiejskiego chłopaka, zagubionego między bydłem ojcowskiem a mnogością dziecisków, i rozwoju narodu, który zgubił swą osobowość aż do swego imienia i którego splot wydarzeń dziejowych cuci stopniowo i odradza. Jest to bardzo piękna i wyjątkowa książka. Po raz pierwszy przemawia w niej naród w 99% chłopski, mówi autentyczny syn chłopski, nie syn chłopów, u których jak na Zachodzie zamożność wypiastowała już trzy pokolenia, ale syn chłopa, który jeszcze do tamtego wszystkiego nie dotarł. Nie jest to książka, jak literatura Rosji sowieckiej, nagięta do wskazań i wytycznych generalnej linji partii, nie jest ani trochę chłopomańska. Sądzi chłopów z surowością, na jaką stać prawdziwego chłopa. Splot wypadków sprawił, że Ułas Samczuk jest emigrantem politycznym. Inny splot wypadków sprawił, że jego książka chłopska, pisana mową 70% sowieckiego pogranicza, jest książką tak zdecydowanie i głęboko antysowiecką jak żadna inna w całej reszcie Polski. Dziś, gdy pogranicze jest naszym Wild Western, takie rzeczy się ceni.

Chłop ukraiński pytał się przejezdnych rok temu, co z Abisynją. Chłop ukraiński pyta się w tym roku o Hiszpanję. Dlaczego ludzie pod Włodzimierzem, Dubnem interesują się nieraz losami Negusa czy sukcesami gen. Moli? Wyjaśniają to jasno i szczerze: „Może być z tego wojna”. „Czy chcielibyście, żeby była wojna?” – pytam. Chłop patrzy się głęboko zdziwiony i mówi: „Ja chłop, panie, jakże mnie chcieć wojny?”.

W tem właśnie jest jeszcze jedna z tylu niedostrzeżonych przez nas rzeczy, że ten człowiek na Wołyniu, którego podniesienie się gospodarcze uczynił kooperatywistą, nauka – piśmiennym, oświata – czytelnikiem tygodników, poczucie narodowe, zanikłe na niskim szczeblu cywilizacji – Ukraińcem, pozostał w swym gruncie chłopem. W tem znowuż leżała dla Polski bardzo wielka rzecz, niewyzyskana, niepopchnięta naprzód. Oto chłop nie chce wojny. Wszystkie społeczeństwa chłopskie są pacyfistyczne, wojny nie chcą, wojna oznacza dla nich zniszczenie, oznacza zepchnięcie z tego pierwszego dobrobytu na który się wdarli. Im ten dobrobyt jest młodszy, bardziej niedawno zdobyty, cenniejszy, im ten dobrobyt się powiększa zamiast maleć, tem bardziej chłop jest przywiązany do nowego stanu rzeczy, nie chce go politycznie zmieniać. Chłop na Wołyniu chciałby dawnej swobody kooperatyw, dawnych szkół pierwszych lat Polski, może takich posłów ukraińskich, jakich ma włościanin spod Tarnopola, ale chłop nie chce wojny. Chłop, po którym przewaliły się armje niemieckie i austrjackie, bolszewickie i polskie, wie że jego kraj będzie terenem wojny i tego nie chce. Chłop nie chce wojny nawet wtedy, gdyby jej owocem miałaby być wolna Ukraina. Zbyt wielkie, zbyt ciężkie ryzyko. Tu ruzchodzą się drogi. Możność spokojnego budowania własnej kultury dla miljonowych wyzutych z niej mas, jeśli oczywiście ta możność naprawdę istnieje, jest zbyt mądrą pokusą. Pragnienie pokoju jest tak wielkie, że pogłoski o planowanej przez Hitlera wojnie wzmogły do kilkudziesięciu tysięcy podania o pozwolenie na emigrację do Ameryki. Chłop nie chce wojny, a inteligent-emigrant Ułas Samczuk nienawidzi Sowietów. W tych warunkach można jeszcze zrobić wszystko. Ale powiedziano to przecież ze strony polskiej w r. 1918, że prawa do Wołynia nabywa się przez jego kulturę. Nabywa, kto ją rozszerza, traci więc, kto pomniejsza.

Prawo do Wołynia. Oto jest przede mną Krzemieniec-klejnot, Krzemieniec, najpiękniejsze z miast Polski i jak ogromnie polskie! W głąb jaru zeszły dworki szlacheckie brzuchate i białe, z kominami i ciemnemi oczami okien, w tłoku ulic zbiegły się domy żydowskie, z frendzlami galeryjek wokoło, jak owa karczma z „Pana Tadeusza”. Są dwa typ miast polskich, ery piastowskiej i ery jagieilońskiej, wschodni i zachodni. Tamte budowali Niemcy i Włosi, te budowały dwa elementy: szlachcic i Żyd. Krzemieniec, to najczystszy stylowo wzór tego budownictwa. Krok dzwoni na kamieniach ulic, wzrok zagląda do dworków szukając pani Słowackiej. Ikwa, rzeka dzieciństwa, płynie jak wtedy przez łąk zielonych kobierce. Dzwoni jak dawniej sygnaturka Liceum. Olbrzymi kopiec Góry Bony jest księżycową nocą czarną jak votum poczajowskie, wielkie votum ze szczerego spatynowanego srebra. Z ruin zamku Krzywonosa wzrok opada już na step, wzrok w przestrzeni błądzi nie wsparłszy się na niczem. Był Słowacki, Korzeniowski, były dworki i przychodzą kooperatywy, jest Samczuk i jego „Wołyń”, książka jakiej nasza wspóczesna literatura kresowa tym nie dała. Prawa nie stają w miejscu. Mogą rosnąć mogą się zacieśniać i zamierać. Kultury przechodzą i odchodzą, czasem mogą przyjść niedostrzeżone a istotniejsze niż francuska kultura Mme Płachta i pastucha Rodiona. Taki piękny jest ten Krzemieniec, tyleśmy weń włożyli przez wieki, i taki jest sercu głęboko bliski. Takby się chciało abyśmy tu dalej byli kulturą – tem co żadnej kultury nie łamie, każdą przynosi i rozszerza, takby się chciało mieć prawo do Wołynia.

Ksawery Pruszyński

Tygodnik społeczno-kulturalny wydawany w Warszawie w latach 1924 – 1939. Założycielem i redaktorem naczelnym był Mieczysław Grydzewski. Pomimo swojej nazwy zawierał także , zwłaszcza od lat trzydziestych, materiały o tematyce politycznej. W okresie międzywojennym był najbardziej inteligenckim polskim pismem. „Wiadomości” były czytane i jednocześnie krytykowane przez wszystkie strony ówczesnej sceny politycznej. Na łamach tygodnika publikowali min. Julian Tuwim, Antoni Słonimski, Jarosław Iwaszkiewicz, Kazimierz Wierzyński, Tadeusz Boy-Żeleński, Ksawery Pruszyński, Antoni Sobański, Jan Lechoń, Karol Irzykowski, Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Stefania Zahorska, Irena Krzywicka a debiutował Bruno Schultz. Najlepszą charakterystyką pisma niech będzie cytat z gazety „Prager Presse”: „Jeżeli kiedyś ukaże się indeks prac wydrukowanych na łamach tego tygodnika, przekonamy się, że nie brak tu ani jednego nazwiska, które w polskiej literaturze współczesnej coś znaczy, od najskrajniejszej prawicy aż do radykalnej lewicy. Redaktor ma jedną tylko zasadę programową: żeby pismo było aktualne, żeby przynosiło rzeczy warte czytania i żeby każdy kto ma naprawdę coś do powiedzenia mógł się w niem wypowiedzieć, bez względu na swe poglądy. Rezultat takiego programu jest ten, że każdy czytelnik w każdym numerze pisma znajdzie coś dla siebie; może to go cieszyć lub złościć, ale obchodzi go zawsze.”

Close