W poprzednim szkicu starałem się przedstawić życie i atmosferę stolicy, tej Mekki polskiej, którą żyliśmy wszyscy przez Wrzesień i okres okupacji, a która dla nas tu, na obczyźnie, jest może nawet czymś więcej. Moje warunki codzienne układały się jednak w ten sposób, że mieszkałem przeważnie na wsi, wsi więc chcę poświęcić szczególną uwagę.
PIERWSZE NASTROJE
Nie będę opowiadał znanych doskonale wrażeń wrześniowych, pierwszych reakcyj jesiennych, pierwszych odruchów. Krótko i naiwnie mówiąc, dostaliśmy wszyscy tak mocno pałką w łeb, że chodziło się zupełnie oszołomionym. Okres bezpośrednio po klęsce można ująć słowem „samobiczowanie”. Dla inteligencji i młodzieży nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że klęsce winien jest ostatni rząd, że były szanse wygrania, ale że je zmarnowano, bo wódz i oficerowie uciekli – słowem, że powtórzyły się Piławce. Wtedy ukuto termin „zmotoryzowana emigracja”, slogan „silni – w pysku, zwarci – przy żłobie, gotowi do ucieczki” i t.p. Fatalistyczne twierdzenia o skazaniu Polski na rządy hołoty, o niedorośnięciu do własnej państwowości, o dominjum angielskiem jako o szczycie marzeń – były często, stanowczo za częste.
Wieś myślała trochę inaczej, „Zdrowy chłopski rozum”, zestawiając niemieckie i sowieckie czołgi i samoloty z naszym koniem i karabinem, wyciągał wniosek: „Byliśmy za słabi i za biedni. Klęska przyjść musiała”. Konsekwencje tego rozumowania nie są jednak bardzo różowe. Jeśli klęska przyjść musiała, to taka czy inna wina rządu nie zmienia faktu, że niepodległość w tych warunkach może być tylko czemś przejściowem. A zresztą: „Każdy naród ma taki rząd, na jaki zasłużył”, a więc : „Gdzie nam się tam równać z Niemcami!”.
Miasto – oczywiście – kropki nad i nie stawiało, ale na wsi jesienią 1939 r. były objawy wyciągania takich wniosków.
Wszyscy znają je dobrze. Nie chcę się w tem grzebać. Wielu z nas słyszało o wydawaniu broni i ukrywających się oficerów, wielu słyszało o donosicielstwach z osobistej zemsty, o grabieżach i rozbojach.
Często wychwalano na wsi sprężystość i organizację niemiecką. Wszyscy mieszkańcy miast zetknęli się z wyzyskiem. Fakty te zachodziły naprawdę; nie warto ich ukrywać.
Na tem tle rozmaici panowie, którzy „w czas morowy – lękliwe nieśli zagranicę głowy”, zapytują mnie stale, czy chłop nadal zachowuje się „niepatrjotycznie”. Zostawiam naboku ocenę tych pytań, zastanówmy się jednak nad powodami – co tu dużo mówić – złej reakcji wsi na klęskę i pierwszy okres okupacji.
Przedewszystkiem należy podkreślić, że te tragiczne objawy załamania występowały w najbardziej „nabitych deskami” powiatach C.O.P.’u nad Wisłą, gdzie ani szkoła, ani gospodarstwo polskie nie dotarło w zadowalającym stopniu. Na kresach, w Poznańskim, na podgórzu, o podobnych wydarzeniach nie słyszałem. Po wtóre, mówiło się o tem tyle właśnie dlatego, że opinja potępiła zdrajców, że donosicieli wytykano palcami w dziesiątej wsi. Z drugiej strony nikt przecież nie chwalił się jakże częstem ukrywaniem oficerów i broni, przechowywaniem ściganych, udziałem w sabotażach.
Jeżeli zaś chodzi o wypowiedzi chłopa, proszę zwrócić uwagę, że przychylne dla Niemców wynurzenia cytują przeważnie „Sonntagsjäger”zy nie umiejący z chłopem rozmawiać. Przytoczę przykład jeden z wielu. W zimie 1940 r. pewien mój znajomy przysiadł się do jadącego saniami gospodarza, w okolicy gęsto zamieszkałej przez „Volksdeutscher”ów. W trakcie rozmowy chłop wychwalał armję niemiecką, przeciwstawiając np. jej świetny ekwipunek śmiesznej nędzy polskiego umundurowania. Po pewnym czasie pasażer wyjaśnił swemu woźnicy, że jest handlarzem z Warszawy. Przy pożegnaniu chłop, rozejrzawszy się ostrożnie dokoła, raz jeszcze spytał, czy wiózł Niemca czy Polaka. Upewniony pochylił się i szepnął: „Panie, niech ci Niemcy złotem sr…, nie będziesz pan nawet wiedział, kiedy i skąd tu się znajdą nasze zielone mundury! Ja to panu mówię!” – zaciął konie i odjechał. Opowiadam tę anegdotę nie tylko ze względu na jej autentyczność: istotne jest to, że mógłbym podobnych historyjek przytoczyć dużo więcej.
Najważniejszym jednak powodem niezadowalającej początkowo postawy wsi wobec Niemców była konjunktura gospodarcza r. 1939/40.
„Dotąd ciebie lud zowie rokiem urodzaju” – mógłby powiedzieć Mickiewicz o jesieni 1939 r. Nie było okolicy, nie było produktu, któryby nie przyniósł nadzwyczajnych zbiorów: zniszczenia wojenne, dotknąwszy bardzo mocno miasta, prawie nie naruszyły wsi. Pieniędzy w Kraju było wbród, napływały wciąż z okupacji sowieckiej, z Rumunji i z Węgier. Liczne warstwy inteligencji miejskiej, wierząc w rychły koniec wojny, nie umiały oszczędzać, wyprzedawały się masowo. Fortepiany, meble, futra, zegarki, maszyny, wędrowały na wieś. Ceny artykułów rolnych znacznie wyśrubowano. Kontrola niemiecka na wsi była problematyczna i bałaganiarska. W miastach kontrola nad cenami była większa, a konieczność wyprzedaży żywsza i zapasy duże. Stąd – ogólnie rzecz biorąc – artykuły rolne zdrożały o 70-100%, a przemysłowe o 30-50%. (Sztuczne nawozy np. nie zdrożały wcale). Słowem, wieś miała nadwyżek sprzedażnych stosunkowo więcej niż normalnie: dostawała za nie bez porównania więcej pieniędzy i – wreszcie -mogła za te pieniądze kupić również znacznie więcej rzeczy niż przed wojną.
Sądzę, że na tle tak wyraźnej opłacalności wytwórczości, pewne objawy ujemne, o których pisałem, występują w innem świetle. Tem znamienniejsze będzie stwierdzenie, że zdrowa reakcja wsi zaczęła się przed represjami niemieckiemi na wielką skalę (maj – czerwiec 1940 r.) oraz przed dociśnięciem gospodarczej śruby (lato 1940 r.). Już na przedwiośniu, w okresie kampanji norweskiej, widać było wyraźnie, że załamanie wiary w państwo się kończy, że odrodzenie nadchodzi. Zwnętrznym tego objawem jest fakt, że na wiosnę 1940 r. nie było chyba ani jednej wsi w Generalgouvernement, dokądby nie docierały tajne tygodniki warszawskie.
Na wiosnę 1940 r. wprowadzono zasadę, że wszystkie zbiory z r. 1939 muszą być odstawione do spółdzielni powiatowych i tam spieniężone po cenach oficjalnych. Zasada ta, nie mająca sankcyj, została oczywiście teorją. Obchodzono ją z łatwością, tłumacząc się sprzedażą zboża wcześniej, zniszczeniami wojennemi i t.p. Wobec słabej jeszcze kontroli i ciągłych zmian w personelu i organizacji gospodarczo-administracyjnej, zarówno chłop jak ziemianin znaczną większość swych płodów zbyli na t.zw. „lewym rynku”.
Wiosna 1940 r, była widownią niesłychanej zwyżki na wszystko. Inflacja postępowała w zastraszającem tempie. Opanował ją trochę Młynarski, a trochę – jak mi się zdaje – klęska Francji. Każde bowiem zwycięstwo niemieckie odbija się na czarnej giełdzie spadkiem walut zachodnich, a wszystkie inne ceny kształtują się właśnie na podstawie dolara i złota (np. kilo masła w Warszawie przez cały ciąg dwóch pierwszych lat okupacji oscylowało koło 1 dolara). Do września 1941 r. dolar złoty był miernikiem wartości.
Nowy okres w życiu gospodarczem wsi zaczyna się z dn. 1 lipca 1940 r., czyli z początkiem roku gospodarczego. Od tego dnia zaczynają obowiązywać przepisy o kontyngentach, cementuje się i zacieśnia kontrola gospodarcza.
To dokręcenie śruby gospodarczej idzie w parze ze wzmożonym naciskiem politycznym. Aresztowania stają się masowe, rozstrzeliwania też nie są już wyjątkowemi zdarzeniami, lecz nabierają cech reguły.
Stężenie niemieckiej organizacji gospodarczej, ogromny nacisk, kontrola i konfiskaty, jak również wywożenie na roboty, czy poważna liczba aresztowań i rozstrzeliwań, pogarszają ogromnie sytuację wsi. Tak więc w r. 1941 dla nikogo na wsi nie ulega już wątpliwości fakt, że „przed wojną”, „za Polski”, było pod każdym względem bez porównania lepiej. Idea własnej państwowości przestaje być czemś oderwanem od życia, czemś tylko ideowem, stając się świadomą wolą w dziedzinie poprawy bytu. Własne państwo, to nie tylko zdobycz moralna, to również korzyść materjalna.
„DEUTSCHE WIRTSCHAFT”
Z rozsianych powyżej uwag wynika, że administracja niemiecka była w pierwszym roku nieudolna i chaotyczna.
Sczasem – szczególnie jeśli chodzi o gospodarczą organizację wsi – wiele się poprawiło, ale na różnych polach znaleźć można dziś jeszcze tyle biurokratycznych kwiatków, że nasze rodzime „przyjdź pan jutro” blednie. Warszawa stworzyła nawet określenie „echt deutsche Wirtschaft”, jako odpowiedź na niemieckie „polnische Wirtschaft”. Przyjrzyjmy się blaskom i cieniom tej maszyny.
Władzę ogólną w powiecie wykonywa Landrat, nazwany w r. 1940 dla odmiany Kreishauptmannem. Władza jego jest właściwie nieograniczona, niełatwo się jednak zorjentować kto właściwie kim rządzi: Gestapo Kreishauptmannem, czy Kreishauptmann gestapowcami. Niema to zresztą praktycznego znaczenia dla Polaków, bo na zewnątrz tych różnic się nie wyczuwa, a grać na nich nie można. Faktem bezspornym jest jednak, że wszystkie władze niemieckie drżą przed Gestapo.
Kontrolę gospodarczą wykonywa Kreishauptmann za pośrednictwem Kreislandwirta (całość gospodarki rolnej), Ernährungsleitera (gospodarka surowcowa) i Förstera (gospodarka leśna). Są to zawsze i wyłącznie Niemcy.
Najszerszy zakres przypada Kreislandwirtowi, którego głównem zadaniem jest podnoszenie wytwórczości i wyciśnięcie wszystkiego co się da z gospodarzy i ziemi. Ogranicza on swą działalność do spraw ogólnych, organizacji, wydawania dyrektyw i lotnej kontroli, pozostawiając stały dozór Bezirkslandwirtom, których wypada 2-3 na powiat. Kontrolę gospodarczą nad majątkami ziemskiemi powyżej 50 ha wykonywają oni bezpośrednio, drobną własnością „opiekują się” za pośrednictwem gmin.
Gmina utraciła właściwie swoje uprawnienia administracyjne, stając się organem kontroli gospodarczej. Wójta, jak i innych urzędników, mianuje Kreishauptmann. Na drugiem po wójcie miejscu stoi komisarz kontyngentowy, który jest osobiście odpowiedzialny za wykonanie kontyngentu zbożowo-okopowego na terenie swojej gminy. Gdzieniegdzie zaangażowano również instruktorów rolnych, którzy mają dbać o rozwój i sposób gospodarowania.
Sprawy bieżące załatwia się głównie na zebraniach. Raz na miesiąc Kreislandwirt wydaje odpowiednie rozkazy osobno zbierającym się kierownikom gospodarstw ponad 60 ha, osobno zaś – wójtom i komisarzom kontyngentowym. Językiem zebrań jest niemiecki z przekładem na polski, przyczem każdy z mówców pozuje na Hitlera, więcej krzycząc niż mówiąc.
Łapownictwo całej tej machiny jest niesłychane, ale z punktu widzenia niemieckiego – całość wykonywania obowiązków mniej na tem cierpi, niżby się mogło zdawać. Tak np. za niemożliwe uważam, aby ktokolwiek mógł dzięki łapówkom nie odstawić kontyngentów wogóle albo uczynić to w znikomym procencie.
Zdajemy sobie wszyscy sprawę, że podniesienie wytwórczości rolnej w Polsce nie jest dla Niemców celem samym w sobie. Ma to być środkiem umożliwiającym skrupulatne wyciśnięcie jak największej ilości zboża, żywca, roślin okopowych i oleistych.
W r. 1940/1 wszystkie majątki ziemskie, po złożeniu planu zasiewu, otrzymały pisma z wyszczególnieniem co i w jakich ilościach mają dostawić. Gminy otrzymały podobne rozporządzenia en bloc. Podziałem kontyngentu na poszczególnych gospodarzy miały się zająć specjalne gminne komisje kontyngentowe. Poza wójtem i wspomianym już komisarzem, Kreislandwirt powoływał do tych komisyj wyróżniające się na terenie gminy jednostki (księża, bogatsi gospodarze, ziemianie). Pierwszym obowiązkiem komisyj był rozdział kontyngentów. Jeżeli chłopi skarżyli się urzędnikom Niemcom na zbytnie wygórowanie kontyngentów, odpowiadano im że winę ponoszą właśnie te komisje, bo przecież one dokonywały rozdziału. (Nie spotkałem ludzi, którzyby się na to dali nabrać). Rola członków komisji jest bardzo przykra. Gminę dzieli się na niewielkie obwody i przydziela odpowiednim członkom. Mają oni pilnować dostaw i mają prawo, ba ! – obowiązek, denuncjowania opornych lub sprzedających na lewo. Za złe odstawienie kontyngentów są oni odpowiedzialni najprzód własnem zbożem, potem spada na nich bicie, wysiedlanie, aresztowanie. W niektórych okolicach dochodziło na tem tle do konfliktów, naogół jednak członkowie komisyj postępowali tak umiejętnie że groźnie wyglądająca początkowo sprawa rozlazła się po kościach.
Przy wymiarze kontyngentów zastosowano śmieszny strychulec. Takie same ilości w stosunku do obsianego obszaru mieli odstawić właściciele drobnych i dużych gospodarstw, tyle samo kazano dostarczać okolicom piaszczystym co żyznym. W rezultacie wykonanie kontyngentów było dla dobrze gospodarujących folwarków łatwe, dla drobnej własności – bardzo trudne. Na r. 1941/2 wyznaczono kontyngenty niewykonalne.
Całą nadwyżkę należy również odstawić do spółdzielni powiatowych. Przemiał został naturalnie ograniczony. Każda rodzina otrzymała karty przemiałowe, dające prawo zmielenia 150 kg zbóż chlebowych rocznie na osobę!
Ceny, t.zw. „maksymalne”, płacone przez spółdzielnie, wynosiły w r. 1940 i 1941 zł 32 za pszenicę, zł 24 za żyto. W tym samym czasie 1q żyta w Warszawie kosztował ok. 400 zł.
Specjalnym handicapem przy odstawianiu zboża, stały się wprowadzone w lecie 1940 r. premje kontyngentowe. Tak więc dostawcy otrzymali prawo za sprzedane artykuły nabywać w odpowiednim stosunku wódkę, spirytus, tytoń, materjały na ubranie, buty na drewnianych podeszwach, nici, żelazo, olej, cukier i t. p. Ma to ogromne znaczenie praktyczne, po pierwsze dlatego, że cena oficjalna jest mniejsza od rynkowej o 300-1000%, po wtóre dlatego, że był to właściwie jedyny sposób zaopatrzenia ludności wiejskiej w wymienione artykuły.
Wobec wprowadzenia zakazu handlu wszystkiemi produktami rolniczo – hodowlanemi na wolnym rynku, spółdzielnie powiatowe uzyskały rolę monopolu. Całość swojej produkcji rolnik teoretycznie spienięża albo wprost w spółdzielni, albo za jej pośrednictwem (buraki cukrowe). Nie dosyć jednak na tem. Wyłącznie za pośrednictwem spółdzielni można nabywać wszystko co rolnikowi jest potrzebne (nasiona, nawozy sztuczne, narzędzia rolnicze, węgiel, żelazo, naftę, smary, postronki, wszystkie premje kontyngentowe i t.p. i t.p,). Słowem, spółdzielnia stała się monopolistyczną centralą („Zentralstelle”) życia gospodarczego wsi.
Kto tylko stykał się kiedykolwiek z gospodarstwem wiejskiem, ten łatwo zrozumie jak niesłychanej wagi nabrały spółdzielnie i jak musiały się rozwinąć. Zatrudniają one tysiące urzędników i zajmują całe gmachy.
Pracownikami są w bardzo dużym procencie wysiedleńcy z Poznańskiego. Świetni naogół urzędnicy, bardzo rzeczowi i obowiązkowi, postawili większość spółdzielń na wysokim poziomie i walnie przyczyniają się do podniesienia kultury rolnej w Polsce. Spółdzielnia posiada zazwyczaj 2-3 urzędników Niemców: komisarza i jego zastępców. Reszta, to Polacy.
Jak już kilkakrotnie podkreślałem, Niemcy chcąc wycisnąć jak najwięcej z roli, muszą podnosić wytwórczość. Z drugiej strony wytwórczość wymaga pewnych surowców, których Rzeszy brak. Stąd postulat: gospodarstwo powinno być jak najwszechstronniejsze, jak najbogatsze „w nadwyżki wywozowe”, jak najbardziej samowystarczalne. Realizacja tego planu, poza oszczędnością surowców, przyniosłaby duże uproszczenie wymiany, oszczędzenie taboru kolejowego i t.p. Jest to jednak fizyczne niepodobieństwo, bo zwiększenie wytwórczości wymaga jednak zwiększenia wkładów, wymaga – mówiąc językiem prostym większej ilości nawozów sztucznych, narzędzi i robocizny, jeśli idzie o rolę, a pasz treściwych i zielonych, jeśli idzie o hodowlę. Otóż z biegiem czasu zaczęły coraz wyraźniej występować dotkliwe braki w tych dziedzinach.
Niezbędnych środków wytwórczości kierownictwo niemieckie nie jest w stanie gospodarstwu polskiemu dostarczyć.
Z braku miejsca nie będę się zajmował szczegółowo zagadnieniami ściśle rolniczemi. Wystarczy stwierdzenie, że np. wielokrotnie wzrósł obszar uprawy pod kartofle i kontyngenty spirytusu, przydzielane gorzelniom do przepędzenia. Miljony hektolitrów okowity wywieziono do przetwórni benzynowych. Nie wiem, czy samoloty i czołgi, ale samochody na froncie wschodnim „palą” napewno benzynę z polskiego kartofla.
Fachowcy niemieccy bardzo chwalili metody hodowli polskiej, szczególnie hodowli konia. W czasie licznych mobilizacyj koni (przed kampanją rosyjską) nie została zarekwirowana żadna klacz licencjonowana.
Ciekawie wypadnie porównanie gospodarza Niemca z Polakiem. Tych Niemców widzi się dużo w majątkach zabranych i słyszy o ich wyczynach w Poznańskiem. Zarządcę zabranego majątku charakteryzuje chęć zdobycia jak największego zarobku. Zboże sprzedaje bez żenady na wolnym rynku, a pieniądze wywozi do Rzeszy. Gospodaruje niedbale i rabunkowo. Wiemy dobrze, że wytwórczość w Poznańskiem spadła o 30-50%. Podobnie w lubelszczyźnie w r. 1941, wszystkie administrowane przez Niemców majątki stały na szarym końcu, jeśli chodzi o dostawę kontyngentów, choć częstokroć były to właśnie majątki najlepsze. Przykładem gospodarki niemieckiej może być pewien folwarczek w powiecie Włodawa, o obszarze 100 ha, do którego w pół roku zarządu niemieckiego dołożono 100 000 zł.
DZIEŃ PO DNIU
Wykonywanie sprzecznych z własnym interesem rozporządzeń wymaga nacisku, sankcyj i kar. Teoretycznie, każde przekroczenie gospodarcze, a więc sabotaż kontyngentów lub zakazana sprzedaż na wolnym rynku, grozi surowemi karami, do kary śmierci włącznie. Praktycznie, te „przestępstwa” wywoływały konfiskatę sprzedawanego artykułu, karę grzywny lub więzienia, konfiskatę ziemi i wysiedlenie, stale – bicie. Za nielegalny handel zbożem było również kilka wypadków kary śmierci. Do wsi, która źle odstawia kontyngent, zjeżdża karna ekspedycja S.S. Sceny, jakie się wówczas dzieją, zależą od pomysłowości i energji dowódcy, oraz stopnia nasycenia żołdaków stałem znęcaniem się. Trzeba zaznaczyć, że ta pomysłowość jest duża, a S.S. wydają się czasem istotami naprawdę nadludzkiemi: poprostu nie widać granicy bestjalstwa, nie widać zmęczenia ciągiem biciem.
Ważną sprawą jest zagadnienie masowości tych kar. Bicie i konfiskata towaru zachodzą zawsze przy schwytaniu na handlu. Wysiedlenie i ekspedycje karne są naogół nieczęste, ale trzeba zaznaczyć, że częstotliwość ta wcale nie jest z niemieckiego punktu widzenia potrzebna. Wystarczy wysiedlić kilku gospodarzy, wystarczy jedna karna ekspedycja, by o kilkadziesiąt kilometrów wokół wszyscy zaczęli lepiej odstawiać kontyngent. Sądzę, że nie ośmieli się tem zdziwić nikt korzystający z delikatnej gościności angielskiej, nikt prowadzący jedwabny żywot w Wielkiej Brytanji.
Nie mogę się tu powstrzymać od małej dygresji. Ze zrozumiałych chyba dla każdego względów, nie podaję ani miejsc, ani nazwisk ludzi, którzy stykali się osobiście z sankcją niemieckich przepisów gospodarczych. Wiem, że wartość dziennikarska tego reportażu traci na bezosobowości, ale pisać inaczej nie wolno. I jeszcze jedna sprawa: postawiłem sobie za cel pisać o Kraju „na zimno”. Kochany czytelniku – emigrancie! Zechciej zrozumieć, że pod spokojną maską zdań tkwi bezmiar ludzkiego nieszczęścia, kotłuje się głąb niesłychana wszystkich najpierwotniejszych instynktów, wyzwolonych przez jakieś szatańskie moce. Mam nadzieję, że czytać te słowa będą w większości ludzie, którym śmierć choć raz zajrzała w oczy. Wiem, że rozumieją co za wartość szaloną ma życie, co za potęgę reprezentuje ukryty w nas instynkt. W Polsce kara śmierci grozi dosłownie za wszystko. „Grzywny 20 zł boję się więcej niż kary śmierci!” – powiadają warszawiacy. Czy rozumiecie patos tego dowcipu?
Na codzień chłop jest traktowany bardzo źle. Można powiedzieć, że wróciła pańszczyzna w zwielokrotnionej postaci. W zimie każdy -posiadacz konia i wozu musi zwozić trzy razy tygodniowo drzewo z licznych wyrębów do tartaku. Wobec dużych nieraz odległości, zatorów na szosach i kolejek pod tartakiem, jeden taki wyjazd zajmuje przeciętnie 20-30 godzin. W okolicach, gdzie niema lasów, znajduje się kamień do zwózki, jakieś podwody, szarwarki i niezwykle uciążliwe wyrzucanie śniegu z szos.
Pozatem usposobienie niemieckie każe pogardzać i pomiatać każdym gorzej ubranym, biedniejszym, „niżej” urodzonym. Z chłopem Niemiec nie rozmawia inaczej niż podniesionym głosem. Bicie i popychanie jękliwych i źle odzianych należy do dobrego tonu, jest bardzo „dowcipne”, wywołuje śmiech u kamratów bijącego. Przeciwnie: człowiekowi w eleganckiem futrze, idącemu pewnym krokiem i z hardą miną, schodzi się z drogi, ba! – nieraz mu się salutuje (mógłbym zacytować przykłady). Tak wygląda w praktyce „rewolucja społeczna” i „opieka nad klasami upośledzonemi”. A pamiętajmy w dodatku że w S.S. służą w olbrzymiej liczbie byli komuniści niemieccy, w czem nie jest trudno zorjentować się na podstawie rozmów z nimi. Ładnie musiał wyglądać ten niemiecki komunizm!
Do represyj gospodarczych należą również rozmaite uciążliwe konfiskaty i zakazy. Tak np. nie wolno bić świń bez pozwolenia gminy; na wiosnę 1941 r. zabrano – płacąc śmieszne sumy – ogromne ilości bydła, pozostawiając tylko sztuki licencjonowane albo sztukę na rodzinę. Na Podhalu każdy baca wypędzający owce na hale musi dostarczyć pewnego kontyngentu serów. Istnieje również obowiązek dostarczania jaj, miodu, wosku i t.p. Mówiąc krócej przepisy niemieckie pozostawiają mieszkańcowi wsi tak niewiele żywności, że przeżycie legalne jest prawie niemożliwe. Wniosek jest tylko jeden: ludzi postępujących legalnie niema.
Szmugiel odbywa się przy pomocy rozmaitych, często wielce zabawnych sposobów. Sposoby te są stosowane masowo, na codzień, w rozmiarach tak wielkich, że kontrola niemiecka małe może mieć znaczenie. Solidarność gospodarcza wzrosła i stała się własnością ogółu. Denuncjatorstwo zanikło.
Ucisk gospodarczy jak bumerang wraca do okupanta w straszliwej, cichej, zawziętej -iście chłopskiej nienawiści całego narodu. W Polsce nie mówi się o zemście. W Polsce nie mówi się o mordowaniu jeńców i masowych egzekucjach. W Polsce mówi się, że „przyjdzie Dzień”…
Jaką siłę biologiczną wniesie wieś do tego Dnia? Trudno udzielić na to odpowiedzi. Odżywianie wsi nie przedstawia się najgorzej. Wobec potajemnego uboju i trudności w sprzedaży, wobec śmiesznych cen płaconych przez Niemców, wieś wolała sama zjeść więcej, sama wypić mleko. W r. 1941 sytuacja żywnościowa wsi pogorszyła się wyraźnie (konfiskaty bydła). Mimo to wieś spożywa np. więcej cukru niż przed wojną wobec premij w naturze za przymusowo powiększoną uprawę buraka. Chłop zamożny i średniozamożny nie odżywia się o wiele gorzej niż przed wojną, natomiast małorolni i bezrolni bardziej niż za dawnych czasów nie dojadają. To samo tyczy się pewnych okolic, które utrzymywały się z dochodów pozarolniczych (np. Podhale, stojące dziś na granicy głodu).
Bezporównania gorzej jest z odzieżą. Ceny materjałów są tak wysokie, że praktycznie rzecz biorąc zakup czegokolwiek nie jest możliwy. Premje kontyngentowe ratują ten stan tylko w małym stopniu, bo niewiele można na nie dostać, a wybór jest bardzo ograniczony. Z uwagi na to, że zapasy przedwojenne, jakie wieś miała w tej dziedzinie, były dość nikłe, należy stwierdzić że wieś chodzi obdarta. Sądzę, że ubiegła zima musiała być straszna, a to zarówno ze względu na t.zw. „zbiórkę” futer jak i na dotkliwe mrozy. Ci, co cieszą się z tej zimy ze względu na straty niemieckie, niech pamiętają że dla Polski jest to trzecia zima bez węgla i odzieży. Pamiętajmy również że zimy 1939/40 i 1940/41 nie były wcale lżejsze od osławionej z r. 1928/9. A na wsi z opałem było ciężko, choć nie tak tragicznie jak w mieście.
Alkoholizm chyba trochę wzrósł, ale sądzę, że alarmy na ten temat są grubo przesadzone. Zwielokrotniła się natomiast liczba urodzeń i małżeństw.
Podsumowując należy stwierdzić, że do jesieni 1941 r. zdrowotność wsi była mimo wszystko zadowalająca. W każdym razie w zestawieniu z miastami, gdzie jest rzeczywiście źle, poziom ten wydaje się bardzo wysoki. Należy więc przypuszczać, że o ile stosunki r. 1941 nie pogorszą się katastrofalnie, wracająca Rzeczpospolita znajdzie na wsi duży rezerwuar zdrowych fizycznie sił.
Psuje ten obraz sprawa wysiedleńców. Brak mi cyfr, ale w Polsce środkowej niema wsi czy miasteczka, dokądby nie zawitali wywiezieni z ziem zachodnich.
W lutym 1941 r. zawitał do miasta X. w Polsce środkowej transport gospodarzy spod Kalisza. Z kilkunastoma rozmawiałem. W nocy pod ich dom zajechało S.S. Wręczone nakaz opuszczenia mieszkań w 20 minut. Każdemu wolno było zabrać: 1) dwie walizki ręczne, 2) zapas jedzenia na trzy dni, 3) 10 mk, 4) z ubrania – to co na sobie. (Wymieniony rozkaz z powyższem wyszczególnieniem pokazywali mi moi, rozmówcy). Samochodami przewieziono ich na stację, skąd towarowym pociągiem pojechali do obozu w Łodzi. Stamtąd nieopalanym pociągiem towarowym ( -22° C) jechali do X. trzy doby. W drodze zmarło z zaziębienia trzydzieści kilkoro dzieci. Z X. przewieziono ich furmankami do osady Y. oddalonej o 9 km. Na tym odcinku zmarło jeszcze dodatkowo kilkoro dzieci. Łącznie z transportu, liczącego około 400 osób, zmarło 37 czy 34 (dokładnej liczby nie pamiętam) dzieci do lat 15. Ze starszych nie umarł nikt, ale wielu było chorych, i to poważnie. Na postojach odbywały się rewizje w celu zabrania matkom ciał zmarłych dzieci. Jedna, nie chcąc oddać swego małego, ukryła je w rzeczach i dowiozła do Y.
Mniejwięcej w ten sposób jadą wszystkie transporty.
Pierwsi wysiedleni zaczęli napływać pod koniec 1939 r. Rozlokowano ich po miasteczkach i wsiach, a ludność przyjęła ich serdecznie i gościnnie. Jednak konieczność codziennej pomocy i dzielenia z wysiedleńcem mieszkania, prędko ostudziła ten zapał. Wzajemnym żalom niema końca, i częste są pomruki niezadowolenia. Nie należy, oczywiście, przesadzać w braniu tych kwękań poważnie, ale sprawa wysiedlonych była jedną z najciemniejszych, jeśli nie najciemniejszą skazą na wewnętrznym nurcie życia Kraju.
„NA KARTOFLACH PRZETRZYMAMY”
W podejściu do spraw krajowych emigracja ma wiele zrozumiałego mistycyzmu i idealizacji. Pomijając literackość niektórych sądów, należy jednak stwierdzić, że ta postawa uczuciowa ma swój odpowiednik w polskiej rzeczywistości. Nastrój całego narodu jest naprawdę wspaniały.
I wieś i miasto niezachwianie wierzą w klęskę Niemiec. Trudno jest wyłożyć, na czem się ta wiara opiera. Pewne i stwierdzone wiadomości, których Warszawa ma w bród i szybko, do wsi docierają jako pogłoski i plotki odpowiednio przerobione w drodze.
Od października 1939 r. ustalił się pewien system przewidywań co do końca wojny. Oto np. rozchodzi się wieść, że – powiedzmy – 15 listopada nastąpi błyskawiczny koniec wojny. Dnia tego rozpocznie się jakaś potężna ofensywa powietrzna, zaczną lądować desanty – słowem, wróci Rzeczpospolita. Wieść krąży uporczywie i elektryzuje wszystkich. Około 10 listopada ludzie przestają o tem mówić, 14-go nikt już o terminie nie pamięta, a 10-go „wybucha” nowa data, odległa o dwa – trzy miesiące. Obserwując to zjawisko w latach 1939 i 1940 r. obawialiśmy się, że kilkakrotne niespełnienie się zapowiedzianego terminu obniży wiarę w klęskę wroga wogóle. Rzeczywistość zadała kłam tym rozumowaniom. Terminy klęski Niemiec pojawiają się i następują regularnie. Nie trudno wytłumaczyć sobie to zjawisko; szalenie ciężką psychicznie wojnę ludzie rozkładają sobie, że tak powiem, „na raty”. Słyszałem np. następujące określenie: „Ja doskonale wiem, że te wszystkie wiadomości są kłamliwe, że nikt nie mógłby znać terminu i miejsca ofensywy, ale… przyjemnie jest usłyszeć dokładną datę końca tego koszmaru”. Psychologicznie rzecz biorąc, zdanie powyższe zawiera wiele prawdy.
Rozumowania jako kamień węgielny zakładają pewność niemieckiej klęski. W tem przeświadczeniu jest coś mistycznego. Obracając się w wielu środowiskach, nie spotkałem nikogo, ktoby konsekwentnie twierdził, że Niemcy wygrają. Po szczególnie złych wiadomościach przeżywali niektórzy chwile załamania, by wstydzić się ich i wypierać po 24 godzinach.
Chcąc uzupełnić obraz wsi musimy omówić sprawy społeczne. Jak zwykle, tak i dziś, są one funkcją stosunków dworu z małorolnym. Wspomniałem już, że bogatsi gospodarze mniej odczuwają wojnę od biedniejszych. To samo tyczy się dworu. Folwarki, które pozostały w rękach polskich, stoją dziś finansowo dobrze, nawet bardzo dobrze. Pomyślność ta jest jednak problematyczna wobec licznych konfiskat. Na wiosnę 1941 r. obliczaliśmy, że co piąty majątek ziemski na terenie Generalgouvernement przeszedł do t.zw. „Liegenschaftsverwaltung”. Określonych powodów konfiskaty niema. Najczęściej podlegają jej folwarki źle odstawiające kontyngent albo źle gospodarowane: licznie zabiera się również gospodarstwa wzorowe, położone blisko szosy, wyposażone w park i pałac (takie objekty stanowią łakomy kąsek dla „Volksdeutsch”ów, amatorów łatwych zarobków). W myśl brzmienia ustawy o majątkach zabranych, „wspólnota niemiecka” pozbawia właścicieli nie prawa „własności”, lecz „użytkowania” wobec czego długi hipoteczne ciążą nie na zarządzie niemieckim, ale na osobie właściciela. Dalsza konsekwencja tego rozumowania, również przewidziana ustawą, – wypłacanie właścicielowi renty, – nie została nigdzie zastosowana.
Rozporządzenia niemieckie dają właścicielom majątków duże pole do wyzyskiwania swej uprzewilejowanej sytuacji wobec drobnej własności. Należy jednak podkreślić, że ziemianie nie wyzyskują tych możliwości.
Przy rozpatrywaniu spraw społecznych w Polsce, należy zawsze brać pod uwagę element nacisku niemieckiego. Jak różnice polityczne między poszczególnemi partjami właściwie się zatarły, tak musiały zatrzeć się i inne przeciwieństwa. Nie twierdzę, że antagonizmy społeczno – gospodarcze nie odżyją po wojnie, ale dzisiaj nacisk niemiecki jest tak silny, że odpowiedź polska może być tylko jedna: zjednoczenie.
Poprzedni rozdział poświęciłem próbie odpowiedzi na pytanie, czy wieś materjalnie przetrwa okupację. Ten chciałbym zakończyć obrazkiem charakteryzującym psychiczną stronę powyższego zagadnienia.
Niespełna dwa lata temu stałem z jednym z mych sąsiadów na ulicy średniego miasta. Jezdnią maszerował oddział piechoty. Ze sprężystego kroku i hardych min biła pewność siebie. Szli dziarsko i zdobywczo, czuło się poprostu, że nic im nie brak, że są zadowoleni, młodzi i zdrowi. Bezsilna wściekłość – uczucie znane każdemu, kto choćby tydzień mieszkał w Polsce okupowanej – zaciskała mi ręce.
Spojrzałem na towarzysza: stary gospodarz uśmiechął się spod nawisłych wąsów spokojnie, pewnie, złośliwie.
– Patrz pan, – zwrócił się do mnie, – mają co jeść.
– Niema się czego cieszyć – odburknąłem.
– He, he. Młody pan. W tamtej wojnie tak samo było. Ja, panie, jestem twardy, ja na kartoflach i drugą wojnę przetrzymam; moja i dzieci też, i pan przetrzymasz, nie bój się. Ale czy oni, panie, na kartoflach przetrzymają, czy oni tak po kartoflach będą wyglądać! Polski naród jest twardy, nie bój się.
ZAKOŃCZENIE
Stałe zjawisko wojennego „przewartościowania wartości” ma na wsi specjalną wymowę. Wszyscy pamiętamy wspaniały nastrój całego narodu w sierpniu 1939 r. Stan ten, doznawszy wyraźnego pogorszenia bezpośrednio po klęsce, wrócił w okresie załamania Francji do przedwojennej normy, by przez cały rok następny ciągle się podnosić. Wychodziłem z Kraju najgłębiej przekonany że ów poziom, najwyższy w historji Polski, nie jest już niczem nad zwyczajnem, że został przekroczony. Zagadnienie patrjotyzmu wsi, jako osobna, żywa kwestja narodowa, przestało istnieć. Dziś w Polsce należy mówić o takich lub innych nastrojach narodu jako całości, wieś jest już tylko pojęciem geograficznem.
Gospodarczo chłop stał się właściwie jedynym posiadaczem; już nie podporą i upośledzoną większością, ale samym rdzeniem, jeśli nie całym narodem. Okrzyczane „nożyce” zamknęły się więc zarówno w materjalnem jak i w duchowem tego słowa znaczeniu. Musiała pójść za tem – i naturalnie poszła zasadnicza zmiana pojęcia wsi o sobie. Według londyńskiego sloganu, normalnym wynikiem tego procesu powinno być „zapewnienie wsi odpowiedniego dla jej znaczenia udziału w rządach i kontroli”. Wniosek ten, a raczej jego treść polityczna, jest mojem zdaniem, zupełnem wykrzywieniem przemian krajowych.
Państwo polskie – jak to już kilkakrotnie zaznaczałem – jest nie tylko mitem ideowym. Poprostu każdemu Polakowi było w Rzeczypospolitej bez porównania lepiej niż dziś. Stąd piękne zdanie konstytucji: „Państwo polskie jest wspólnem dobrem wszystkich jego obywateli” nabrało zupełnie nowej, żywej treści. Zdaje mi się, że nikt dziś w Polsce nie traktuje Rzeczypospolitej jako towarzystwa akcyjnego, w którem – jak w radzie nadzorczej – reprezentacja zależy od posiadanego portfelu akcyj. A przetłumaczenie na język codzienny zaatakowanego przeze mnie sloganu, to właśnie nic innego niż zrównywanie państwa z kapitalistyczną spółką, niż rozdział władzy wedle klucza partyjnego. (Dodajmy tu nawiasem, że szczególnie od klęski Francji „klucz partyjny” stal się w Polsce równie żywym symbolom całego zła, jak niektóre sanacyjne slogany).
Z rozmów, jakie prowadzę w Anglji, zorjentowałem się, że nasza emigracja, stawiając znak równości pomiędzy wsią polską a tutejszymi ludowcami, wyciąga z ich poziomu wniosek, jakoby Polska nie miała danych by stać się ludową. Brzmi w tem trochę zagrobowej radości klerka, który przegrawszy swoją partję, raduje się, że zastępujący go „półinteligent” zgrywa się również z kretesem. Rozumowania te jednak doprowadzić mogą do tragicznych rozczarowań po powrocie do Kraju. Poziom ludzi, których nazwiska są dziś dla wsi wyłącznie pustym dźwiękiem, nie przekreśli bowiem samego zagadnienia.
Ewolucja czy rewolucja, zachodząca w Kraju, zdaje się bezpośrednio wskazywać, że z ducha i z treści najgłębszej, z rdzenia narodu i z jego materjalnych możliwości, Polska jutra inna niż ludowa być nie może. Ale nie znaczy to wcale, by np. równo 67% „rządców” kraju miało być właścicielami drobnych gospodarstw. Może ich będzie 99%, a może 30% – tego zgadywać nie warto. W każdym razie kierować państwem w innym niż chłopskim kierunku nie zdołają, bo fala narodowa ich zmiecie.
Jak zagadnienie „patrjotyzmu wsi”, jako odrębne polskie zagadnienie, przestało istnieć, tak nie istnieje już pojęcie „wieś” w znaczeniu kastowem, w ujęciu wspólnoty pochodzenia, w rozumieniu „państwa w państwie”.
Parafrazując zdanie Wyspiańskiego zawarte w tytule, należy stwierdzić, że rozumowanie wsi jest jak najodleglejsze od stwierdzenia, „byleśmy mieli spokój”. „Na całym świecie wojna” przyśpieszyła koniec „zaciszności” polskiej wsi, doprowadziła do rozwiązania moralnej strony zagadnienia chłopskiego, zrównała chłopa ostatecznie z każdym innym obywatelem.
Naród jednoczy się bardzo wyraźnie, a różnice, polegające na tem, czy ktoś ma dyplom uniwersytecki czy nie, czy mieszka na wsi czy w mieście, czy jest. robotnikiem, kupcem, inteligentem czy chłopem, stają się coraz mniej istotne.
Miejmy nadzieję, że zatarcie tych różnic nie zglajchszaltuje naszego narodu, lecz podnosząc jego „przeciętną”, pozwoli na wytworzenie nowej, zdrowej, żywotnej i mądrzejszej niż dotychczas gry sił społecznych.
JAN ŻART.