DZIENNIKARZ STANISŁAW MACKIEWICZ
Powodzenie „Historji Polski” Stanisława Mackiewicza*) jest zgóry zapewnione. Gwarantuje to przedewszystkiem głośne nazwisko autora: któż nie słyszał o jednym z naszych najznakomitszych publicystów, wieloletnim redaktorze „Słowa”, najzaciętszym wrogu „Ozonu” i Rydza, krytyku Becka, wreszcie więźniu Berezy, człowieku nieustraszonym, do przesady może niezależnym, oryginalnym jak nikt, a wreszcie świetnym, błyskotliwym, zawsze interesującym pisarzu? „Historja Polski” jest poniekąd jego debjutem książkowym. Sam Mackiewicz w pierwszych zdaniach swej książki doskonale ilustruje różnicę, jaka zachodzi między książką a artykułem: „Dziennikarz, siadając do biurka, ma już cały artykuł w głowie, jak umeblowany a jaskrawą elektrycznością oświetlony pokój. Natomiast całej książki niesposób tak widzieć odrazu; raczej widzi się jej kontury, zarysy na ciemnem tle: trzeba dopiero do tego domu wejść i pokolei światło w pokojach zapalać, poomacku łazić po korytarzach, pociemku szukać schodów. Stąd nieźli dziennikarze mogą pisywać bardzo złe książki, tak jak dobrzy pisarze książek – bardzo złe artykuły”. Powiedzmy odrazu, że w żadnym wypadku tego o Mackiewiczu powiedzieć nie można. Książka jego, tak jak i artykuły, tryska inteligencją, dowcipem, humorem, jest zabawna, lekka, niekiedy paradoksalna; interesuje, porywa, zachwyca, podnieca, pasjonuje raczej niż przekonywa. Zapewne, wielu ludzi uzna ją za stronniczą, namiętną, polemiczną, nazwie ją pamfletem, publicystyką, lecz nie historją. Lecz czy istnieje objektywna historja? Wielki niewątpliwie historyk, Rostowcew, pisze w swych dziejach Rzymu: „Trudno jut teraz wydać objektywny sąd o wartości reform braci Grakchów”. Jeśli trudno zdobyć się już teraz na objektywizm w stosunku do zdarzeń sprzed lat przeszło dwóch tysięcy, jakże można być objektywnym w stosunku do przeszłości własnego kraju, zwłaszcza współczesnej?
A jednak w swym szkicu politycznych obozów polskich przed tamtą wojną, a zwłaszcza sporów orjentacyjnych w latach 1914-1918, Mackiewicz potrafił się zdobyć na wysoki stopień bezstronności. Słusznie i trafnie wywodzi, że „gdyby obie orjentacje były ułożone i zorganizowane zgóry, gdyby im role rozdał jakiś reżyser polityczny, nie mogłyby one zdziałać więcej niż zdziałały”. Byłem wychowankiem epigonów N.K.N. i pamiętam dobrze nienawiść, zawziętość, mściwość tych ludzi wobec przeciwnej orjentacji. Animozje ówczesne były tak gwałtowne, że późniejszy podział na sanację i opozycję wydawał się w porównaniu nieomal sielanką. Bezstronność Mackiewicza, niemniej jak kolegowanie w jednym gabinecie firmowych ongi członków N.K.N.u i Komitetu Narodowego, świadczą, jak bardzo czas i warunki zmieniają „linje podziału”, zacierają różnice, które „in der Hitze des Gefechtes” wydają się nie dopuszczać do jakiegokolwiek kompromisu.
Ale książka Stanisława Mackiewicza będzie poczytna nie ze względu na swoją bezstronność. Raczej pobudzać będzie do polemiki. Nikt się z nią w całości nie zgodzi; każdy czytelnik będzie miał ochotę zawołać: ja się z tem nie zgadzam, ja z tamtem, ja z owem. Ale Mackiewicz będzie zachęcał do polemiki bez zajadłości: sam laurki porozdawał obficie, mało kto z wymienionych nie może się poczuć mile połechtany. Nawet profile polityków, dla których trudno podejrzewać go o sympatję, jak Witos i Korfanty, są raczej pochlebne. Najsurowszy jest Mackiewicz chyba dla „Ozonu”; jego „historja”, objektywna aż do r. 1918, narracyjno-pamiętnikarska aż do r. 1935, staje się witriolicznym, namiętnym, wściekłym aktem oskarżenia rządów lat 1935-1939, pisanym z furją, z pasją człowieka, którego kneblowała cenzura, konfiskaty, szykany, represje, groźby, Bereza, atakiem najostrzejszym na Mościckiego i Rydza, Rydza przedewszystkiem i nadewszystko. Ta część ostatnia jest najlepsza, najbardziej bezpośrednia, najżywsza. Pełno tu portretów dosadnych a świetnych – ludzi tych widzimy niemiłosiernie obnażonych, skalpowanych bez litości. Mam nadzieję, że ponury portret Rydza, namalowany przez Mackiewicza, przejdzie do historji, stanie się jego zasłużonem epitafjum. W ogóle kiedy Mackiewicz napada, kiedy kąsa, kiedy szarżuje swą korpulentną postacią, a jednocześnie rani swym zręcznym i bardzo wyostrzonym floretem – wówczas jest najlepszy. Kiedy chwali, wywyższa – przypomina ustępy „Quo vadis?” o chrześcijanach. C’est beau, mais ça manque de saveur. Stara historja. Zresztą to cecha wszystkich Polaków. Ja też, dygnąwszy w stronę autora, oddawszy mu słowa szczerego uznania, chcę teraz przejść do tego, w czem się z Mackiewiczem nie zgadzam.
STUDNICKI
Mackiewicz bardzo słusznie nie ogranicza swej „historji” do ministrów i dygnitarzy, ma oczywiście rację, gdy podkreśla olbrzymią rolę publicystów i dziennikarzy: każdy się z nim zgodzi, że dziennikarz Stroński odegrał rolę bez porównania większą, niż późniejszy minister Stroński, że znaczenie Nowaczyńskiego przerasta znaczenie wielu oficjalnych prezesów Stronnictwa Narodowego: o prawie każdym zresztą wybitniejszym publicyście Mackiewicz dał parę słów miłych, uprzejmych i rycerskich: tylko dla grafomanów, podskakiewiczów, cenzorów i delatorów z amatorstwa jest surowy, choć i to znacznie za łagodny – cóżby to była za długa i odrażająca galerja. Ale jednak w stosunku do Studnickiego wpada w przesadę.
Szczegół to drobny, ale charakterystyczny. Mackiewicz się upiera, że czterech ludzi kształtowało myśl polityczną Polski: Piłsudski, Dmowski, Bobrzyński, Studnicki. Obszernie wywodzi, że Studnicki był ojcem ideologji niepodległościowej. Co to znaczy „idea niepodległościowa?” Jest to idea tak naturalna i tak ogólna, że siłą rzeczy musiała się zrodzić w dziesiątkach, setkach, tysiącach umysłów jednocześnie. Takiej ideologji stworzyć niesposób, można ją tylko popularyzować. Tych czasów nie pamiętam, natomiast dobrze pamiętam efekt książki „Polska, Niemcy i Europa”. Myśl o potrzebie załagodzenia stosunków polsko-niemieckich była znowuż zbyt naturalna dla tych ludzi, którzy zdawali sobie sprawę, jak konflikt z Niemcami może być dla nas groźny, by można było mówić o jej „wynalezieniu”. Natomiast myśl ta niewątpliwie wymagała popularyzacji. Otóż książka Studnickiego była tak jednostronna, przejaskrawiona, że jej efekt był wręcz odwrotny. Skłonny jestem sądzić, że realne skutki działalności Studnickiego były zawsze podobne. Można i trzeba żywić dla niego szacunek, nie należy mu przypisywać roli, której nigdy nie odegrał. Przytem, w entuzjazmie bez zastrzeżeń Mackiewicza dla Studnickiego, zresztą szlachetnym i pięknie świadczącym o sercu autora, upatruję jeszcze inne niebezpieczeństwo. Anglja nie miała „ideologów” à la Studnicki i nie miała też takiej sfory intrygantów, graczy, szalbierzy, oportunistów, karjerowiczów, jak Polska. Studnicki i Hrabyk, to są dwa krańce i jednocześnie dwie odwrotne strony tego samego medalu. Nadmiar ideologji sąsiaduje z nadmiarem braku przekonań i kręgosłupa, wieszczenie – ze szczekaniem. Istnienie takiego typu ludzi, jak Studnicki, było dowodem pewnych chorobliwych cech w psychice polskiej inteligencji, a jeszcze bardziej anormalnych warunków jej bytu i rozwoju. Społeczeństwa szczęśliwe i normalne takich typów nie mają. Od stratosfery do gnojówki jest bliżej niż się zdaje. Właśnie stratosferyczne usposobienie Studnickich, Sławków i Dmowskich w późniejszych latach pozostawiało nasz padół ziemskiej ojczyzny huliganom, zbirom, machlojkarzom, kombinatorom, łobuzom. Skłońmy z szacunkiem głowę przed Studnickim: miejmy nadzieję, że nie będzie on miał następców.
DMOWSKI
Mackiewicz ma postokroć rację, gdy twierdzi, że powstanie i dzieje niepodległej Polski, to konflikt Piłsudski – Dmowski. Rola Dmowskiego była nieporównanie większa, niż Witosa, Paderewskiego, Daszyńskiego, Grabskich czy innych przywódców stronnictw.
Dmowski był wnukiem drobnego, szaraczkowego sztachetki; ojciec jego należał do warszawskiego drobnomieszczaństwa, on sam był najtypowszym „inteligentem”, człowiekiem bez określonego zawodu, bo nawet trudno go nazwać dziennikarzem. Dmowski był w ten sposób związany z wszystkiemi trzema warstwami, które Polską rządziły i decydowały o jej obliczu, bo kapitaliści, przemysłowcy, ziemianie, chłopi, robotnicy nigdy naprawdę na to, co się nazywało opinją w Polsce, nie mieli wpływu. Dmowski miał wyjątkowy dar: 1) odczuwania, odgadywania tego co przeciętny Polak myśli i czego pragnie, 2) upraszczania zagadnień i przedstawiania ich w sposób łatwy, dostępny, zrozumiały, prawie oczywisty. Właśnie nieoryginalność Dmowskiego, omal banalność zapewniły mu ogromne echo. Nie trzeba było go nawet czytać, aby być jego zwolennikiem – wszystko się sprowadzało do najprostszych wskazań. Dmowski nie był większym „ideologiem” od Studnickiego, natomiast miał wyjątkowy talent organizacyjny, popularyzacyjny, potrafił mieć autorytet, zdobywać sobie ludzi, utrzymywać ich. Był wielkim „boss”em partyjnym. Sławek ze swoim B.B.W.R. był w porównaniu z nim początkującym dyletantem.
Mackiewicz tłumaczy rządy Marszałka po r. 1933 jego chorobą. Wydaje mi się że dziwnej pasywności Dmowskiego po wojnie inaczej, niż chorobą, wytłumaczyć nie można. Dlaczego Dmowski, taki pełen ambicji, energji, żywotności, przeistacza się nagle w polskiego Toyamę? Toyama jest papieżem wszystkich japońskich towarzystw tajnych i sam nie biorąc nigdy udziału w życiu publicznem, żyjąc jak pustelnik w otoczeniu kilku wyznawców, wywiera na politykę japońską wpływ bez porównania większy od wszystkich dygnitarzy, coprawda w dużej mierze przy pomocy mordów, popełnianych przez jego fanatycznych uczniów, której to metodzie Dmowski oczywiście zawsze był jak najbardziej obcy. Tylko słabem zdrowiem można wytłumaczyć to udanie się Dmowskiego na dobrowolny Awentyn. Dmowski unieruchomił najsilniejsze stronnictwo w Polsce, stworzył w dużej mierze rozdźwięk pomiędzy „ideologją”, a „polityką praktyczną”, zawsze istniejący, ale zgubny w rozmiarach, w jakich istniał w Polsce. Nieobecność Dmowskiego w sejmie utorowała drogę do wpływu na losy gabinetów jakimś ciemnym figurom w rodzaju Bryla. Społeczeństwo, pisze Tołstoj w genjalnej „Sonacie kreuzerowskiej” (największem arcydziele literatur słowiańskich), płaci za istnienie dziewictwa tolerowaniem domów publicznych. Kraj, w którym wybitni politycy zamieniają się w „ideologów” i apostołów, płaci za to tem, że nicości wszelkiego autoramentu dochodzą, do wpływów i znaczenia, nie do pomyślenia w normalnych warunkach politycznych.
PIŁSUDSKI
Marszałek Józef Piłsudski był indywidualnością tak wielką, tak bogatą, tak różnolitą, tak skomplikowaną i tak wyjątkową, że siłą rzeczy stosunek do niego każdego z nas ulegać musi różnym fluktuacjom i być niezmiernie subjektywny. Ponadto Marszałek był w tak wysokim stopniu zjawiskiem irracjonalnem i artystycznem, że stosunek do niego trudno ująć wyłącznie w ramy rozumowania: sentyment, afekt, nastrój będą zawsze o nim decydowały. Trudno mi o nim dzisiaj pisać, bo sam przeżywam okres ostrej niechęci do t.zw. wielkich ludzi: jestem zresztą przekonany, że po obecnym paroksyzmie kultu „wodzów”, po półboskiej czci oddawanej rządzącym, nastąpi okres powszechnej reakcji. Gdy jako młody chłopak oglądałem po raz pierwszy grób Napoleona, pamiętam moje wzruszenie. W r. 1939 poszedłem do Inwalidów: na grób herosa mojego dzieciństwa patrzyłem z zimną nienawiścią; przeczuwając co przygotowuje światu Hitler, rozumiałem, jaką ulgą dla Europy musiała być śmierć Napoleona. Moim ideałem męża stanu jest obecnie lord Hartington: tego długoletniego ministra wiktorjańskiego polityka tak nudziła, że niezmiennie w trakcie czytania swoich mów zasypiał; izba obdarzała go stałem zaufaniem, rozumiejąc że człowiek tak nudny i znudzony nie może być niebezpieczny lub szkodliwy. W tej chwili Piłsudski jest mi duchowo obcy: najszczęśliwsze wydają mi się kraje, które nigdy żadnych wielkich mężów stanu nie miały.
Mackiewicz pisze o Marszałku z najgłębszym sentymentem: i postokroć słusznie stwierdza, że Piłsudski był znacznie większym człowiekiem jako brygadjer legjonów i naczelnik państwa, zwalczany i atakowany, niż jako późniejszy dyktator, otoczony bałwochwalczym kultem. Napewno tak jest. Do tego dodam, że pierwszy mój w życiu artykuł (w „Czasie” z r. 1924: „O odczytach Marszałka Piłsudskiego”), jedyny zresztą, który mi się kiedykolwiek udał (Polska jest krajem cudownych dzieci i przedwczesnych ramolów) i którego – o tempora ! – winszował mi prof. Kot, zakończyłem słowami: „Pierwsze czterolecie naszej niepodległości pozostanie na zawsze cokołem jego (Piłsudskiego) gigantycznego pomnika. Tego cokołu nie należy szpecić dobudówkami, które by nie miały historycznej miary minionej przeszłości”. Nie zmieniłem zdania.
Mackiewicz dość dyskretnie, ale podkreśla, że nie aprobuje metod t.zw. walki Marszałka z sejmem w latach 1926-1930. Dla mnie okres „bartlowania” jest najgorszym okresem Piłsudskiego. Późniejsza era pułkowników miała jakiś wewnętrzny sens, sympatyczny czy nie, to co innego, ale go miała. Jaki był sens natomiast tego kryzysu w próżni, jakim było „bartlowanie”, – bo przecież Piłsudski miał pełnię władzy od 1926 r., – tego nigdy pojąć nie byłem w stanie. W latach bizantynizmu przyjęło się nazywać Marszałka „wielkim wychowawcą”. Otóż Piłsudski był wielkim charakterem, wielkim politykiem, wielkim dyplomatą, wielkim poetą w pewnym sensie, ale napewno żadnym wychowawcą nie był. Weźmy taki drobny incydent: Mackiewicz opisuje, jak po wyborze Daszyńskiego na marszałka sejmu, Sławek z B.B.W.R, opuszcza salę. Co to był za przykład, co za wychowanie? Więc ile razy jest się przegłosowanym, ma się wychodzić z izby? W takim wypadku Churchill powinien był dziesięć lat bojkotować parlament. I co dalej? Organizować zamach stanu? Mackiewicz słusznie potępia bojkot narad konstytucyjnych przez opozycję w latach 1931-1934. Ale czem się on różnił od tych demonstracyj B.B.W.R., gdy był on w mniejszości? Przykłady te można mnożyć w nieskończoność. To trudno: Marszałek słusznie karcił „złe obyczaje”, lecz lepszych nie wprowadził.
Jest jeszcze jedna dziedzina, którą Mackiewicz zupełnie pomija a która niestety, fatalnie zaciążyła na życiu Polski: to koncepcje Marszałka o ustroju władz wojskowych. Uważałem i uważam, że w pamiętnym sporze o organizację władz wojskowych w 1925 r. Sikorski, a nie Piłsudski, miał rację, żądając poddania władz wojskowych cywilnym, i uważam nadal, że ten ówczesny program Sikorskiego musi być z bezlitosną bezwzględnością przeprowadzony, jeśli Polska ma się stać już nie państwem demokratycznem, ale poprostu państwem normalnem. Brak kontroli zaciążył na wojsku fatalnie, podczas gdy właśnie kontrola i krytyka publiczna w sprawach finansowych pozwoliły nam, mimo najgorszych warunków, uniknąć katastrofy gospodarczej i trzeciej inflacji. Pozatem Marszałek byl najgorszym wychowawcą korpusu oficerskiego. Z jednej strony ciągle mówił o „honorze oficerskim”, jak gdyby to miało być coś lepszego i bardziej cennego od honoru normalnego gentlemana (angielski wojskowy kodeks karny przewiduje pozbawienie stopnia oficerskiego właśnie odwrotnie za „conduct unworthy of a gentleman”), z drugiej – używał, czy tolerował używanie oficerów właśnie do najmniej honorowych zadań, jak pobicie Jerzego Zdziechowskiego, Nowaczyńskiego, Dołęgi-Mostowicza. Zapewne, były to wypadki wyjątkowe. Dość liczne wszakże, by wskazać, że w tej ważnej dziedzinie rządy Marszałka doprowadziły do stanu zapalnego, chorobliwego, patologicznego. I dopiero po śmierci Marszałka wszystkie opłakane skutki jego metody pedagogicznej wyszły najaw: anarchizowanie administracji przez ludzi, jak Tokarzewski i Dąb-Biernacki, fatalne panoszenie się różnych Drymmerów po biurach personalnych, rozgrywki osobowe i wewnętrznopolityczne mafij wojskowych i t.d. Rządy Rydza były rządami kamarylli „Giszu”, najgorszą formą rządów i najgroźniejszą do pomyślenia.
O Piłsudskim można pisać bez końca. Nie chcę kończyć na tych smutnych przykładach. Genjusz Piłsudskiego był największy w dziedzinie polityki międzynarodowej. Fakt, że on – jedyny z mężów stanu u władzy – odrazu wyczuł, jak niebezpieczny jest Hitler (a nigdy nie dał się nabrać na wielkość czy niebezpieczeństwo Mussoliniego i bloków lub wojen ideologicznych) i że chciał już w marcu 1933 r. wywołać wojnę prewencyjną z Niemcami, jest dowodem tak niesłychanej przenikliwości i zdolności przewidywania, że gdyby Piłsudski nigdy nic innego nie dokonał, to już to jednoby wystarczyło, by go zaliczyć do największych mężów stanu świata. Nie wiem, jak przyszła Polska ustosunkuje się do Piłsudskiego. Być może, pochwali ona charakter i poczucie godności ludzi, którzy zrobiwszy na Piłsudskim bajeczne karjery, odprawiawszy przez lata całe najbardziej eleuzyjskie obrządki kultu bizantyjskiego, uważają teraz, że dn. 12 maja mogą dawać wyraz swojemu taktowi i kwalifikacjom na sterników narodu tylko przez branie udziału w nabożeństwach „za dusze ofiar przewrotu majowego”. Nie wiem. Ale to wiem, że w Londynie i Paryżu Anglicy i Francuzi powinni postawić pomniki Piłsudskiemu z napisem: „Temu, którego rad nie chcieliśmy słuchać”.
SŁAWEK
Mackiewicz niewątpliwie przypisuje Sławkowi rolę znacznie większą, niż istotnie odegrał. Póki żył Marszalek, póty rola Sławka była czysto wykonawcza: po jego śmierci Sławek odznaczył się tylko przefujarzeniem władzy w sposób niemal bez precedensu. Dla Sławka, jako człowieka, należy żywić szacunek; dla Sławka, jako męża stanu, trudno żywić uznanie. Mackiewicz bagatelizuje jako plotki wieści, że Sławek był synem któregoś z Czertwertyńskich. Osobiście wcale nie wątpię o tem książęcem pochodzeniu, i jest ono według mnie kluczem do zozumienia Sławka.
Jako dziecko znałem ks. Witolda Czetwertyńskiego z Daszowa i gdy w ćwierć wieku później poznałem Sławka, odrazu uderzyło mnie wyjątkowe podobieństwo ze starym księciem, którego obraz utkwił w mej dziecinnej pamięci: ta sama wysoka, trochę pochylona postawa, te same duże, czarne, marzycielskie oczy, to samo wysokie, romantyczne czoło, ta sama uprzejmość pełna rezerwy, ten sam wyraz jakby zgubienia w jakichś myślach bardzo odległych. Ów książę Witold byl dość ciekawym człowiekiem. Pochodził z jakiejś bocznej linji i zamłodu był bez grosza, pokłócony z rodziną, całą młodość spędził na dalekich wojażach, był podobno karbonarjuszem, garibaldczykiem, spiskowcem, mówiono że masonem. Na stare lata książę Witold ożenił się z arcybogatą panią Rzewuską, Potocką z domu, dziedziczką fortuny Szczęsnego, i osiedlił się na Ukrainie, lecz żył jak odludek, sąsiadów, znajomych unikał, otaczał się atmosferą konspiracji i tajemnicy, umarł wreszcie przed tamtą wojną, podobno otruty przez swego jedynego przyjaciela. Właśnie to wszystko doskonale pasuje do Sławka, który miał w sobie coś i ze spiskowca, i z arystokraty, i który miał słabość albo do dawnych bojowców, albo do nazwisk historycznych. W salonie Sławek zachowywał się z wodzoną dyskrecją, dystynkcją i rezerwą, właściwą ludziom „dobrze urodzonym”, w przeciwieństwie do ogółu polskich dygnitarzy, grzeszących przeważnie parwenjuszostwem, dorobkiewiczowskiem, nuworiszowskiem panoszeniem się. Właśnie te dobre maniery Sławka zjednały mu koła konserwatywne, wrażliwe na te rzeczy.
Przytoczę dwa obrazki, charakterystyczne dla Sławka. W r. 1935 przyjechał do Londynu. Choć był podówczas premjerem, zamieszkał skromniutko w aneksie „Park Lane Hotelu” i cały tydzień, spędzony w Londynie, zużył wyłącznie na odszukiwanie domu w East Endzie, gdzie Piłsudski mieszkał w końcu ub. w. Nie odnalazł go zresztą, lecz cały ten incydent, choć ma coś dziecinnego, świadczy sympatycznie o stylu, o skromności człowieka, o jego prawdziwem oddaniu Marszałkowi.
Drugi obrazek. W tym samym 1935 r. były minister Janta-Połczyński urządził obiad dla Sławka, na który zaprosił „młodych konserwatystów”. Jeden z nich, zięć ś.p. rektora Estreichera, chciał koniecznie zostać posłem i rozpoczął uczoną dysputę o konstytucji. Dyskusja ta okropnie mnie nużyła, Sławek zresztą mówił nudno, rozwlekle i niezrozumiale, prawił ciągle o konieczności zakładania pasiek, i właściwie nikt nie wiedział o co mu chodziło. Był na tym wieczorze pewien młody ziemianin, porządny chłopak, ale okropnie głupi: wybałuszał on swe poczciwe ślipia na Sławka, starając się go zrozumieć, ale wkońcu dał za wygraną, i wkrótce z kąta rozległo się głośne chrapanie. Gospodarz był dość zgorszony, że to niby despekt dla premjera, ale Sławek wciąż zerkał czule w stronę śpiocha i jego jedynego ze wszystkich obecnych zrobił posłem. To takie charakterystyczne dla umysłowości Sławka. Przynajmniej nie był zarozumiały.
Ale jego umysłowość była mi zupełnie obca. Ile razy czytałem jego mowy, zawsze przychodziły mi na myśl słowa Konstantego Srokowskiego o Piłsudskim: „Tak, panie, to wielki człowiek, ale mój telefon do niego nie działa, linja jest zawsze popsuta”. Otóż dla mnie język Sławka był czemś zupełnie niezrozumiałem. I sądzę, że dla olbrzymiej większości mego pokolenia.
Mackiewicz ma naturalnie rację, podkreślając, że zachowanie się Mościckiego i Rydza wobec najbliższego przyjaciela Marszałka, gdy sami rządzili niby to jako jego spadkobiercy, było ohydne. Jest to jednak część ogólniejszego zagadnienia nieumiejętności rozwiązania w Polsce stosunku do ludzi o zasługach w przeszłości. W Polsce albo się ma władzę, i dochody, i zaszczyty, i wpływy, albo się jest zwalczanym i lżonym. Natomiast w Anglji ministrowie mają władzę, ale zato ordery, tytuły i t.d. – wszystko to przysługuje tylko emerytom politycznym. Churchill np. dzisiaj rządzi, ale order Podwiązki i tytuł hrabiowski otrzyma dopiero gdy wycofa się z czynnej polityki, a teraz, jako premjer, na oficjalnym bankiecie u Króla siedziałby poniżej gołowąsa księcia Norfolk. Zawsze uważałem, że w Polsce powinno się stworzyć szereg czysto honorowych godności, np. kasztelanów: stanowiłyby one „panis bene merentium” ludzi, którzy z czynnej polityki powinniby się wycofać.
Wreszcie warto zauważyć jak bardzo stosunek Mackiewicza do różnych polityków jest raczej uczuciowy, niż rozumowy. O ile jego książka ma jakąś tendencję, to jest nią oczywiście teza, że spadkobiercy Piłsudskiego i Dmowskiego powinni się porozumieć. Pogląd ten miał wśród „pułkowników” wielu zwolenników: z pewnością podzielał go Prystor, który sam miał w dużej mierze umysłowość endecką; rozważał go głęboko Matuszewski; igrał z nim jak z piłką (to była jego metoda) Miedziński; próbował go realizować, wyjątkowo niedołężnie i nieudolnie, Koc; ale Sławek byl niewątpliwie jak najbardziej tej koncepcji przeciwny, Sławka nie interesowało, czy ktoś go zwalcza czy popiera, natomiast nigdy nie mógł zapomnieć, co kto myślał i robił w 1905 czy 1914 r.
ŻYDZI
Ze wszystkich uwag politycznych Mackiewicza najniesłuszniejsze wydają mi się jego rozważania o kwestji żydowskiej. Twierdziłem i będę twierdził, że zachodzi złowroga analogja pomiędzy sprawą dyzunitów w w. XVIII a sprawą żydowską w w. XX: jak sprawa dysydentów przesłoniła szlachcie wszystkie ówczesne, nierównie ważniejsze zagadnienia, tak sprawa żydowska wyjałowiła w ostatnich latach nasze życie polityczne i ogłupiła Polaków w sposób nieprawdopodobny. Sprawa żydowska rozdwoiła i pochłonęła społeczeństwo tak dalece, że nie było ono w stanie przeciwstawić się rządom klik oficersko-biurokratycznych, które za Rydza i Mościckiego doszły do absolutum dominium; one amciły i prześladowały wszystkich, nawet pilsudczyków (Sławek), nawet dawne podpory régime’u (sam Mackiewicz!), a społeczeństwo kłóciło się o Żydów, co zresztą nie wyrządzało im szkody, a tylko doprowadzało ich do niebywałego rozjątrzenia. Za zupełnie poroniony uważam pomysł Mackiewicza, że można i trzeba było dojść do porozumienia z mniejszościami slowiańskiemi, tworząc wspólny blok antysemicki. Właśnie tej polityki próbuje obecnie Hitler w Polsce z rezultatem równym zeru, choć napewno czyni to na większą skalę, niż kiedykolwiek próbowaliby to robić nacjonaliści polscy. Inaczej być nie może. Spory terytorjalne są zawsze dużo głębsze od sporów z diasporą żydowską.
A wreszcie najważniejsze. Mackiewicz należał do nielicznych w Polsce ludzi, którzy zdawali sobie sprawę, jak ogromne niebezpieczeństwo reprezentuje dla nas konflikt z Niemcami. Natomiast wpada on w normalną polską lekkomyślność, pisząc o kwestji żydowskiej tak jakby to był drobny zatarg z kramarzem zza rogu. Punktem wyjścia wszelkich rozważań kwestji żydowskiej musi być fakt, że konflikt z żydostwem, zwłaszcza zasymilowanem (mniejsza już o ghetto), jest wypowiedzeniem wielkiej i groźnej wojny. Po zbrodniach hitlerowskich w Polsce jest jasne, że normalizacja stosunków polsko-niemieckich bedzie kwestją stulecia. Nie przewiduję – a Mackiewicz napewno też nie – by przez długie lata po zbrodni Stalina z 17 września 1939 r. stosunki polsko-rosyjskie mogły układać się pokojowo. Naród polski, który ma wobec tego perspektywę dwóch ogromnych, trwałych i groźnych konfliktów, nie może w żaden sposób pozwolić sobie na trzeci – z żydostwem. To trudno: musimy się wyrzec albo Pomorza, albo kresów, albo antysemityzmu. Wszystkich trzech sporów wygrać nie możemy. Polityka jest sztuką wyboru.
Mackiewicz unosi się gdy pisze o polityce rządu Sławoja wobec prawosławia. Nie znam się na tem, przypuszczam, że ma rację. Lecz nie potrafię się tą sprawą przejąć. Błędy polskie wobec cerkwi mogą być ubolewania godne, nie mogły i nie mogą poważnie zagrozić istnieniu państwa polskiego. Natomiast konflikt z Żydami może. Bojkot kredytowy zagranicy wobec Polski, związany najściślej z kwestją antysemityzmu, był głównym powodem polskiej nędzy, a ta skolei przesądziła nasze słabe możliwości obronne, i to się może powtórzyć.
SŁAWOJ
Jakżeż Mackiewicz jest różny od Leona Daudet, choć w pewnej mierze są to pióra i talenty pokrewne! Daudet atakuje nawet zmarłych polityków, którzy kiedykolwiek mu wleźli za skórę. Mackiewicz nazywa swojego oprawcę Sławoja, który go torturował w Berezie, utalentowanym pisarzem i nawet niekiedy ma dla niego jakby trochę sympatji.
Nigdy nie odczuwałem takiego upokorzenia, jak widząc na ulicy czerwony samochód z tym premjerem, siedzącym koło szofera. Sławoj miał kwalifikacje na posterunkowego, a swem chamstwem i bezbrzeżną głupotą sprowadzał życie polityczne Polski do poziomu koszar. Był to ponadto klasyczny przykład nadużywania munduru. Nawet sejm Ozonowy, sejm kmiotków starościńskich, kadzichłopów, wielkości gminnych, byłby obalił Sławoja, nie zniósłby jego prostactwa, gdyby nie obawa butów, ostrogów i czapki generalskiej. I oto Mackiewicz, sam ofiara sadyzmu tego nędznego stupajki, ma dla niego słowa wyrozumiałości, niekiedy dobroduszności. Nigdy nie potrafię zrozumieć tej psychologji!
BECK
O ile autor jest za łagodny dla Sławoja, o tyle uważam go za surowego dla Becka, który osobiście nie wyrządził Mackiewiczowi żadnej krzywdy. Sąd Mackiewicza o Becku jest przedewszystkiem z tego względu przejaskrawiony, że rola, wpływy i możliwości Becka na terenie międzynarodowym były znacznie mniejsze, niż Mackiewicz zdaje się sądzić. Weźmy przykład, a raczej zróbmy porównanie. Zawarcie pokoju fińsko-rosyjskiego, wdanie się Włoch w wojnę, wreszcie zmiana polityki francuskiej dn. 17 czerwca 1940 r.
były to niewątpliwie dla Polski trzy straszliwe katastrofy. Gdyby ktoś napisał rozprawę, obwiniając o to wszystko Zaleskiego, niktby tego nie wziął na serjo, bo przecież jest oczywiste, że Zaleski na te wypadki żadnego wpływu nie miał i mieć nie mógł. Zapewne Beck miał nieco większe możliwości, ale jednak bardzo niewielkie. Klucz sytuacji leżał w ręku Anglji, na to nie było żadnej rady, a przecież widzimy dzisiaj jasno, że nawet w bez porównania cięższej sytuacji tylko jedne Stany Zjednoczone mogą naprawdę wpływać na politykę angielską. Dziejowa rola Becka była wyłącznie wytworem wyobraźni prasy Ozonowej. No, ale u nas zawsze prasa subsydjowana robi ze swych chlebodawców pępek świata!
Rola Becka była bardzo drugorzędna. Miał rację, zakładając że dyspozycja polityczna jest w Londynie a nie w Paryżu, i nie angażując się w kierunku antyniemieckim do chwili decyzji w Londynie. Gdyby przed Monachjum prowadził politykę antyniemiecką, Polska znalazłaby się na stole operacyjnym przed Czechami, i decydując się na wojnę o Gdańsk, mielibyśmy na zachodzie nie deklarację wojny, ale zgodny chór, wzywający nas do ustępstw na rzecz „pokoju”. W sprawie czeskiej Beck powinien się był zachować neutralnie – to oczywiste. Ale do zajęcia Pragi nie było rzeczą jasną, czy nie zwycięży ostatecznie pierwotna koncepcja Chamberlaina, by Niemcom zostawić wolną rękę na wschodzie. W tej sytuacji trzeba było lawirować. Że Beck to robił niezgrabnie -zgoda. Że sam swoją właściwie ostrożną politykę ośmieszał i kompromitował grymasami wielkomocarstwowemi i udawaniem Jowisza – to niestety, wypływa z polskiej skłonności do megalomanji. Że jego stosunek do Francji, przy akompanjamencie intryg w Paryżu różnych polskich kreatur urzędniczych spod najciemniejszej gwiazdy, był niesmaczny, obrzydliwy — zgoda. Ale w ostatecznym rachunku, cóż Beck zrobił? Sprzedał politykę polską Anglji. Przecież z lektury polskiej i angielskiej białej i niebieskiej księgi wynika niezbicie, że Anglicy, a nie Beck, prowadzili całą naszą ostateczną rozgrywkę z Hitlerem latem 1939 r. Cóż można było robić innego? Iść z Hitlerem na Rosję? Było to możliwe tylko za błogosławieństwem angielsko-francuskiem, inaczej naród polski nigdyby się na to nie zgodził, i wypadki jugosłowiańskie potwierdzają raz jeszcze, jaki los czekałby Becka. Można mu wiele rzeczy zarzucić, lecz niesposób zaprzeczyć, że w ostatnim rządzie polskim on jeden, w przeciwieństwie do Rydza, Mościckiego, Kwiatkowskiego, Sławoja i in., reprezentował jeszcze jakiś rozum, jakąś próbę gry, jakiś poziom. Wszystko inne i wszyscy inni było tylko głupotą, lekkomyślnością, frazesem, demagogją. Beck nie dorósł do sytuacji. Mężem stanu się nie okazał. Lecz przynajmniej nie był Berchtoldem. C’est toujours quelque chose.
ZNOWUŻ O MACKIEWICZU
Czytelnik może powiedzieć: ależ ten zjechał Mackiewicza! Przypominam więc, że „Historja Polski” Mackiewicza zachęca do polemiki, budzi w każdym chęć zgłoszenia swego veto. Niechże te moje wywody krytyczne będą dowodem, że są jeszcze koła i ludzie, w których serdeczna przyjaźń recenzenta dla autora i wielki dla jego talentu podziw, nie zabija niezależnego sądu i indywidualnego zdania. Pozatem niech to będzie ilustracja, jak niebezpiecznie jest przylepiać ludziom etykiety, jak np. w danym wypadku dwaj konserwatyści mogą się różnić w ocenie ludzi, wypadków i poglądów. Niech wskaże, że różnice zapatrywań nie stanowią przeszkody w utrzymywaniu najzażylszych stosunków. I niech ta recenzja skłania czytelników do jak najszybszego przeczytania „Historji Polski” Mackiewicza, której lektura daje dużo więcej niż najobszerniejsze sprawozdanie.
———
*) Stanisław Mackiewicz (Cat). Historja Polski od 11 listopada 1918 r. do 17 września 1939r. Londyn, M. I. Kolin, 1941; str. 347 i 1nl.