ALEKSANDER ŁEMPICKI

„Polnische Gestapo”

W Ostrowcu świętokrzyskim, mieście stanowiącym niegdyś jeden z ośrodków t.zw. C.O.P.u, znanym ze swych wielkich hut i stalowni, które w czasie wojny ochrzczono piękną nazwą: „Hermann Göring Werke” – zaczynało się dziać źle. Zjechał sam Herr Fuchs z Radomia, szef Gestapo na dystrykt, jeden z „najzdolniejszych” i „najbardziej zasłużonych” gestapowców w Generalnej Gubernii. Panowie z trupimi czaszkami na czarnych otokach czapek trzęśli portkami na widok rozwścieczonego szefa, który wygrażając pięściami, ryczał, że „die polnische Gestapo” pracuje znacznie lepiej od nich. Istotnie, trudno było zaprzeczyć, że ostrowieckie Gestapo znalazło się nagle całkowicie osamotnione. Trzydziestu kilku wiernych współpracowników, donosicieli, szpiclów, agentów i innej kanalii zostało zlikwidowanych jeden po drugim. Pomimo wszelkich środków ostrożności, polskie kule znalazły do nich drogę, w mieszkaniach, na ulicach, przed samym gmachem Gestapo, a nawet w szpitalu.

Zdawało się, że po zabiciu kilku „bandytów”, kiedy przy trupie jednego z nich znaleziono listę 16 nazwisk obciążonych wyrokami wydanymi przez polskie podziemie, sytuacja będzie opanowana, że uda się uratować nadwątlone siły wywiadu. Stało się jednak inaczej. Nawet nie zdołano uprzedzić wszystkich szpiclów, poprzenosić ich na inny teren, gdy „polnische Gestapo” wykończyła jednego po drugim.

Drżeli też gestapowcy przed Fuchsem, który żądał wykazania się wynikami pracy, drżeli na myśl o tym, że po szpiclach może przyjść kolej na nich. Panowie świata, pomimo że mieli opasłe brzuchy, czerwone pyski, pomimo że mieszkali w domu zamienionym na małą fortecę, nosili po dwa pistolety, po prostu drżeli ze strachu.

– Nie ma teraz z kim gadać, wszystkich naszych przyjaciół taki strach obleciał – żalił się Soldau swemu dobremu znajomemu Polakowi, w którym gdyby odgadł szefa polskiego kontrwywywiadu, byłby się chyba w słup soli zamienił.

* * *

Jak się rzekło, Niemcy weszli w posiadanie listy nazwisk ludzi, którzy mieli zostać zlikwidowani. Stało się to dzięki przypadkowi.

Komenda obwodu gwałtownie potrzebowała pieniędzy. Postanowiono więc zrobić interes i sprzedać z niemieckiej fabryki cukierków w Ostrowcu 15 ton cukru. Znaleziono w Warszawie pewnych nabywców w osobach esmanów, trudniących się czarnym rynkiem. Mieli oni samochody wojskowe do rozporządzenia i gotowi byli podjąć się transportu. Dano im pięknie sfałszowane papiery wojskowe, upoważniające do podjęcia cukru z magazynów.

W oznaczonym dniu przed fabrykę zajechały niemieckie ciężarówki wojskowe. Komendant transportu udał się do magazynów i zażądał wydania 15 ton cukru na podstawie przedstawionego pisemnego rozkazu. Bogu ducha winien, nie wiedział, że ma w ręku dokument pisany przez oficera polskiego wywiadu w Ostrowcu i że to polskie władze konspiracyjne sprzedały cukier jego przełożonym.

By zapewnić tranzakcji powodzenie i bezpieczeństwo, do fabryki wysłano oddział złożony z około dziesięciu ludzi pod komendą Rogacza, dowódcy sekcji egzekucyjnych na terenie Ostrowca. Zadaniem ich była pomoc w szybkim załadowaniu cukru i obstawienie fabryki. Zawczasu poprzecinano druty telefoniczne, i leżąca w środku miasta fabryka została „odizolowana”.

Ale Niemcowi nie powiodło się w magazynie. Dokumenty wzbudziły podejrzenie, i odmówiono mu wydania ładunku. Rogacz, zorientowawszy się w sytuacji, postanowił osobiście przekonać magazyniera. Znalazłszy się z nim na chwilę w cztery oczy, przy pomocy pistoletu nakłonił go do natychmiastowej zmiany decyzji. Rozpoczęto ładowanie. Część naszych pomagała w noszeniu worków, część ubezpieczała fabrykę, pilnując by nikt nie wydostał się poza jej obręb, a komendant transportu, zadowolony ze szczęśliwego obrotu sprawy, nie domyślał się niczego.

Robota szła gładko i sprawnie, załadowano już blisko 11 ton, gdy nagle na podwórze fabryki zajechała żandarmeria niemiecka. Rozgorzała nierówna walka. Rogacz padł ugodzony jedną z pierwszych serii. Leżąc w kałuży krwi, zdołał jeszcze w ostatniej chwili potoczyć granat pod nogi zbliżających się żandarmów. Wśród Niemców było kilku zabitych i rannych. Z Polaków poległo trzech.

Trudno było ustalić, kto i jak zaalarmował żandarmerię. Zdaje się, że z pobliskiej wartowni zauważono jednego z naszych chłopców z pistoletem w ręku.

Przy obszukiwaniu ciał zabitych, Niemcy znaleźli w kieszeni Rogacza listę 16 nazwisk. Lista – opracowana przez miejscowy wywiad – zawierała szczegóły potrzebne do wykonania egzekucji. Były tam wymienione adresy, miejsca spotkań, kontaktów, noclegów, wreszcie t.zw. „chody” szpiclów.

Śmierć Rogacza ciężko dotknęła obwód a zwłaszcza sekcje likwidacyjne, które u progu wielkiej akcji straciły swego dowódcę. Sekcje te zostały natychmiast przeorganizowane i pomimo że wszyscy skazani na śmierć zostali przez Niemców ostrzeżeni, pośpiesznie przystąpiono do wykonywania wyroków. Na terror niemiecki, „polnische Gestapo” odpowiedziało terrorem polskim, a dokument, znaleziony na Rogaczu, nie na wiele się Niemcom przydał.

* * *

Hermann Göring Werke były pieczołowicie strzeżone przez Niemców, wytwarzano tam bowiem części do łodzi podwodnych. Oficjalną władzę stanowił t.zw. „Werkschutz”, złożony z Ukraińców. Pewna ilość Volksdeutschów i szpicli pilnowała robotników polskich. Być może Ostrowiec pamięta dziś jeszcze niejakiego Urzędniczka. Był on Volksdeutschem, znęcającym się nad robotnikami. Pewnego razu, w przystępie złości, jednego z nich zastrzelił, oświadczywszy potem, że przyłapał go na sabotażu. Wydano nań wyrok śmierci. Trzy razy uszedł cało. Strzelano doń w obrębie zakładów. Zbliżający się żandarmi i werkschutze uniemożliwili zamachowcy poprawienie chybionego strzału, musiał bowiem ratować się ucieczką. Innym razem sekcja likwidacyjna czekała przy wyjściu z fabryki, w porze gdy odbywała się zmiana. Urzędniczka, przeprowadzającego rewizję wychodzących robotników, wypchnięto na ulicę. Powstał zgiełk. Werkschutze poczęli okładać tłum kolbami, a on dał nura i znów wyszedł cało. Trzeci raz postanowiono wykończyć go w mieszkaniu. I to się nie udało – jeden z naszych żołnierzy wrócił ranny w rękę.

Ostrowiec czuł jednak, że dni Urzędniczka są policzone. Całe miasto lada dzień spodziewało się jego śmierci. Robiono nawet zakłady. On pilnował się bardzo, mieszkał w obrębie fabryki, wychodził na miasto tylko do Gestapo, zlikwidował wszelkie inne spacery. Pewnego wieczoru, odbywając tę swoją codzienną wędrówkę, padł na stopniach gmachu Gestapo z ośmioma kulami w głowie. Ostrowiec odetchnął.

Inny szpicel, którego nazwisko uleciało mi z pamięci, również pracujący w zakładach, podzielił się robotą ze swymi dwoma synami. Cała rodzina współpracowała na zasadzie wspólnoty krwi. Wyroki śmierci otrzymali wszyscy trzej. Zastano ich w mieszkaniu. Jednego położono trupem na miejscu, ojca raniono, drugi syn uciekł przez okno. Po czterech dniach znaleziono go ukrywającego się w okolicach Ćmielowa i zabito. Rannego ojca umieszczono w szpitalu niemieckim, w Ostrowcu. W ślad za nim udała się sekcja złożona z trzech ludzi. Poszli najpierw do centrali telefonicznej. Telefonistka, Polka, na ich widok zapytała spokojnie:

– Panowie zapewne przyszli wykonać wyrok?

Poprzecinali druty i zażądali wydania im fartuchów szpitalnych. Jeden pozostał na dole, dwaj przebrani za posługaczy udali się na górę. Żandarm, stojący na straży u drzwi do sali gdzie leżał ranny, posłusznie oddał broń i jednemu z nich wskazał drogę. W sali było ciemno, trzeba było chodzić od łóżka do łóżka i z latarką szukać znajomej twarzy. Wreszcie wykonawca wyroku znalazł szpicla i strzelił. Był to jego pierwszy strzał w życiu. Pośpiesznie skierował się ku wyjściu. Tam jednak zatrzymał go czekający starszy kolega.

– Idź, popraw, strzela się zawsze dwa razy – w głowę.

Byli już daleko gdy powstał gwałt a żandarmeria i Gestapo pędziło w kierunku szpitala.

Jednego ze szpiclów Niemcy przenieśli do Sandomierza. Nazywał się Wyląg. Wiedział, że ciąży na nim wyrok śmierci a pomimo to przyjeżdżał od czasu do czasu do Ostrowca. Pewnego dnia, na rynku wśród tłumu ludzi, zupełnie przypadkowo spotkał dawno nie widzianego kolegę, Filipa. Ucieszyli się serdecznie. Wyląg ucałował go z dubeltówki.

– Kopę lat, co porabiasz!?

Filip myślał tylko o tym, że szczęśliwie ma w kieszeni pistolet. Rozstali się, umówiwszy się na dłuższe spotkanie. Wyląg nie uszedł dwóch kroków, gdy posypały się na niego kule. Padł na chodnik. Filip zniknął.

Jednego po drugim, 16 szpiclów dosięgnął wyrok sprawiedliwości. Niemiecki Ostrowiec żył w atmosferze terroru. Tak na chwilę odwracała się karta, i polskie społeczeństwo oddychało swobodniej.

* * *

W miesiąc po opisanych wypadkach aresztowano dwóch agentów wywiadu w zakładach ostrowieckich. Znaleziono przy nich notatki dotyczące wytwarzania części do łodzi podwodnych. Cała, na wielką skalę zakrojona akcja sabotażowa była w niebezpieczeństwie. Do zakładów nadsyłano z Rüstungskommando w Berlinie plany tych części. W miejscowej kreślarni robiono z nich kopię dla różnych działów fabryki. Zatrudnieni przy kopiowaniu specjaliści od czasu do czasu zmieniali nieznacznie jeden z wymiarów. Wytwarzane części odsyłano z powrotem do Niemiec, do montowni. Tam okazywało się, że nie pasują. Następowało opóźnienie w fabrykacji, często wielomiesięczne.

Ukraińcy zbili na wartowni obydwu zatrzymanych techników, po czym Gestapo zabrało ich do swej siedziby. Zanosiło się na poważne śledztwo. Sytuacja zdawała się niemal beznadziejna. Plan odbicia nie wchodził w rachubę, szanse dostarczenia trucizny były niemal żadne, a przy znanych metodach badania i namacalnych dowodach przynależności do organizacji, niebezpieczeństwo wsypania duże.

Sprowadzony naprędce do Ostrowca, oficer wywiadu, Kowal, byłby w nielada kłopocie, gdyby nie szczęśliwy pomysł osobistej interwencji u szefa Gestapo.

Na konspiracyjnej bibułce, maszynowym pismem, napisał doń list, tej mniej więcej treści:

„Podaję panu do wiadomości, że jeżeli do dn. … godz. 12.00 nie zostaną zwolnieni, aresztowani i przebywający w gmachu Gestapo Polacy (nazwiska obydwu), zastosuję w stosunku do Gestapo wszystkie środki będące w moim rozporządzeniu. – „Żeglarz”.

List opatrzony był dawnym kryptonimem obwodu, podpisany dawnym pseudonimem Kowala i pisany na tej samej maszynie, na której swego czasu pisał on instrukcję dla sekcji likwidacyjnych. Niemcom znane były te wszystkie szczegóły z dokumentu znalezionego przy Rogaczu. Na to właśnie liczył Kowal.

List nadano przez skrzynkę agentów Gestapo, znajdującą się w niemieckiej restauracji. Była 11-a wieczór. Ultimatum upływało nazajutrz w południe.

Obydwaj aresztowani przebywali w oddzielnych pokojach na badaniu już od kilku godzin. Gestapowcy w koszulach, z zawiniętymi rękawami „urzędowali” z pałami gumowymi w garściach. Około północy na korytarzach gmachu zapanowało duże ożywienie. W jakiś czas potem do jednego z pokojów badań wszedł gestapowiec i zastąpił badającego. Po chwili i jego odwołano, a nowo przybyły właściwie zaprzestał badania. Aresztowanych poczęstowano papierosami i około 1-ej w nocy odprowadzono do wspólnej celi, w podziemiach gmachu, co przed zakończeniem badań było rzeczą nie do pomyślenia. Obydwaj otrzymali kolację a następnego dnia rano kawę i białe pieczywo na śniadanie. Około 10-ej rano zawezwano obydwu, oniemiałych ze zdziwienia, do kancelarii. Tam przedstawiono im do podpisu gotowe oświadczenie, że na temat aresztowania i badań nie będą z nikim rozmawiali. Po podpisaniu zwolniono ich natychmiast.

Wrócili do pracy w Hermann Göring Werke, przeniesiono ich jedynie do innego działu. Żyli w spokoju do końca okupacji niemieckiej, a gestapowcy i straż fabryczna raczej ich unikali.

Aleksander Łempicki.

Wydawany w Londynie w latach 1946 – 1981 emigracyjny tygodnik społeczno-kulturalny. Założycielem pisma był Mieczysław Grydzewski a stałymi współpracownikami byli min. Marian Hemar, Marian Kukiel, Stanisław Stroński, Jan Lechoń, Józef Mackiewicz, Tymon Terlecki, Józef Wittlin. Tygodnik był kontynuacją londyńskich „Wiadomości Polskich” a tradycją nawiązywał do przedwojennych „Wiadomości Literackich”.

Close