O samym Piłsudskim mówić oczywiście w kategoriach popularności nie można, bo uczucie dla niego nie całej Warszawy bynajmniej ale jej lewicy politycznej, robotników, młodzieży i poetycznych kobiet – było to zjawisko z innego niż popularność wymiaru, było to olśnienie duszy, potężna miłość na całe życie. To nie to że pisali o nim pięknie Sieroszewski i Kaden, że go malowali Malczewski, Kossak i Wyczółkowski sprawiło, że wszystko co było młode w narodzie, spragnione piękna i wolności – od razu rozpoznało Piłsudskiego i poszło za nim. To coś tajemnicze, magnetyczne, nie do określenia była to sama istota Piłsudskiego, jego magiczny związek z przeszłością, była to przeszłość w nim wcielona, sprawiająca, że kto wszedł w krąg jego czaru, doznawał jakby olśnienia ciągłością historii Polski, kto na niego spojrzał, myślał nie o nim tylko ale zarazem o Kościuszce, o nocy listopadowej, o czachowszczykach w powstańczych burkach. Ludzie, najbardziej na takie magnetyzmy nieczuli, uprzedzeni do niego przez jego socjalistyczną przeszłość, przez kalumnie, którymi go obrzucano, nie potrafili w zetknięciu się z nim zachować tych uprzedzeń, tak z nim mówić jakby to był jeden z wielu znakomitych Polaków a nie jeden, wyjątkowy, do żadnego innego niepodobny. Kiedy Piłsudski był Naczelnikiem Państwa, marszałkiem Polski, można to sobie było tłumaczyć majestatem jego stanowiska, choć i wtedy król Ferdynand rumuński odnosił się do niego nie jak do równego sobie suwerena ale jak do człowieka przeznaczenia. Ale tak samo przecież było zawsze, i sceptyczny prezes N.K.N.u, prof. Władysław Leopold Jaworski, będący formalnie szefem politycznym Piłsudskiego i należący do przeciwnego mu obozu, pisał do niego – kiedy Piłsudski był tylko brygadierem – jak do Batorego lub do Mickiewicza. Był czas kiedy Piłsudski jako członek Tymczasowej Rady Stanu i prezes Komisji Wojskowej, której biura były na Mazowieckiej, chodził po ulicy bez żadnej eskorty, z Wieniawą albo sam zupełnie, kiedy zachodził do świeżo wtedy otwartej Ziemiańskiej albo do Lourse’a, słowem, kiedy łatwo i często można go było w Warszawie spotkać i z bliska mu się przypatrzeć. Ani na chwilę przecież wtedy także nie przestawał być dla tych, którzy go widzieli, zjawiskiem, człowiekiem z legendy, objawionym kawałkiem historii, nigdy, spotkawszy go, nie można było nie pomyśleć o wszystkim, co zrobił, i o tych wszystkich, którzy byli przed nim i których dzieła on dopełnił.
Piłsudski, wódz bojowców, człowiek z czwartaka, symbol P.P.S., był bardziej, głębiej niż trzy czwarte polskiej arystokracji – wielkim panem, oczywiście nie w głupich towarzyskich ceregielach, ale przez najgłębszą pańskość, bezgraniczną wspaniałomyślność duszy, która wszystko oddała wielkiej sprawie, zapłatę znajdując tylko w sobie samej, przez skłonność do wszystkiego co szlachetne i pogardę dla wszystkiego co niskie.
Jeżeli Piłsudski zgodził się kogoś przyjąć, uważał że tym samym stawia go na równej ze sobą towarzyskiej stopie i że winien jest przez szacunek dla siebie – szacunek owemu gościowi bez względu na to, czy był to ambasador wielkiego mocarstwa, czy młody student. Kiedy w r. 1925 jako właśnie młody pisarz robiłem w Sulejówku wywiad z Piłsudskim dla „Wiadomości Literackich”, byłem zaskoczony i speszony tym, że Piłsudski chciał mnie słuchać, na co wcale nie byłem przygotowany, że na różne moje nieśmiało bąkane opinie obruszał się a inne aprobował, jakby to w ogóle miało jakieś znaczenie. I zarazem byłem zdumiony, że wszystko co wtedy od niego słyszałem było takie proste, tak, zdawałoby się, rozumiejące się samo przez się, iż dziwiłem się, że on to wciąż powtarza i podkreśla. Magnetyzm Piłsudskiego był przecież tak niezwvkły, tak po prostu fizyczny, że o tych prostych prawdach nie mogłem przestać myśleć ani tego dnia ani następnych, że jak natrętne myśli ciągle wracały mi na pamięć. I dzięki temu zrozumiałem, że jak Sokrates, o którym Platon pisze, że mówił ciągle to samo, bo prawda jest tylko jedna – Piłsudski głosił wciąż te same prawdy honoru, poświęcenia, miłości ojczyzny – tylko że nie były one dla niego, jak dla wielu Polaków, pustym dźwiękiem, ale rzeczywistością, za którą stało całe jego życie.
Chcąc uprzystępnić Piłsudskiego tak zwanej „szerokiej publiczności”, która najchętniej idzie na takie sentymenty, najbardziej lubi uczuciowe cackanie się, zrobiono z niego w pewnym okresie „Dziadka”, i przyznać trzeba, ten jego jakże jednostronny portret miał szczególne powodzenie. Otóż myślę, że pominąwszy stosunek do dzieci, z którymi Piłsudski wolał rozmawiać niż z dorosłymi i które mogły były z nim zrobić co chciały – był on właśnie najmniej owym dobrodusznym, błogosławiącym „dziadkiem” a za to w stopniu niezwykłym – urodzonym humorystą.
Jeden z jego wielkich „kawałów”, w które ja i moi ówcześni najbliżsi towarzysze byliśmy wplątani, było to zaproszenie pierwszej napisanej przez Tuwima, Słonimskiego i przeze mnie „Szopki Pikadora” do Belwederu, przy czym ministrowie, dla których Piłsudski przygotował to widowisko, nie wiedzieli, co ich w Belwederze czeka, i jadąc tam, byli przekonani, że odbędzie się rada gabinetowa największej wagi, tym bardziej że prasa, wciągnięta do tej mistyfikacji, zapowiedziała owe właśnie przełomowe decyzje.
Samochód Piłsudskiego, znany wtedy każdemu dziecku w Warszawie Cadillac, przyjechał po nas do Ziemiańskiej i w towarzystwie adiutantów Naczelnika Państwa prosto znad naszej sakramentalnej pół czarnej pojechaliśmy do Belwederu, pełni zrozumiałej pychy z tego zaszczytu, którą Tuwim jaskrawo wyraził, odezwawszy się w pewnej chwili:
– Psiakrew! To byłaby frajda teraz tak kogoś ze znajomych przejechać!
Zaledwieśmy się jakoś zagospodarowali za kulisami, które od rana montowano w Belwederze, kiedy nagle kotara rozsunęła się i Piłsudski w swej legendarnej legionowej kurtce wszedł aby się z nami przywitać i zobaczyć lalki.
Malarz Leonhard, specjalista od poruszania kukiełkami, ogromne chłopisko, dziecię natury obce wszelkiemu protokółowi, widząc że Piłsudski zabiera się do rzeczy, na którą on z zasady zakulisowym gościom nie pozwalał, zastąpił Piłsudskiemu drogę i powiedział:
– Nie ma! Nie ma, panie Naczelniku! Jak pan teraz obejrzy, to później żadnej zabawy nie będzie.
Na co Piłsudski powiedział: „Jak rozkaz, to rozkaz” i wyszedł rozbawiony.
Miał zresztą później prawdziwą zabawę, i my także, patrząc przez otwór w kotarze, jak całe, że tak powiem, bractwo, czyli ministrowie, z Naczelnikiem Państwa na czele, pokładali się ze śmiechu, słuchając naszych piosenek i patrząc na komiczne podrygi kukiełek, przedstawiających samego Piłsudskiego, Wieniawę, marszałka Trąmpczyńskiego, Daszyńskiego, Hallera. Pamiętam też doskonale, że ostatni z lewej strony w pierwszym rzędzie siedział starszy pan, bardzo przyjemny i szalenie łatwy do śmiechu. Był to minister robót publicznych, późniejszy Prezydent Rzeczypospolitej, Gabriel Narutowicz.
W kilka lat później, kiedy po wypadkach majowych Piłsudski był prezesem ministrów, P.E.N. Club warszawski, robiąc obiad dla Sieroszewskiego, na jego życzenie zaprosił Piłsudskiego, bez większej zresztą nadziei, by on to zaproszenie przyjął. Piłsudski jednak chciał zrobić przyjemność staremu Sirce i jak później pomyślałem, chciał także oczarować pisarzy, przyrzekł więc, że przyjdzie do „Polonii” po bankiecie na czarną kawę. Wiedział on doskonale, że kpiarstwo jest najbardziej przyrodzoną i z dyskrecji uczuć płynącą formą wzajemnego obcowania artystów – postanowił więc przekonać nas że i w tej dziedzinie jest nie do pobicia.
Przez kilka godzin bezustannego niemal monologu, będącego jedną wielką racą dowcipu, Piłsudski, biorąc nas wszystkich, wraz z obecnymi tam swymi ministrami, „na kawał”, kpił sobie, bardzo zresztą dobrodusznie, z tych ministrów, nawiązując do swojej niedawnej wizyty w Nieświeżu, snuł plany, jak to jego Wandzia będzie królową Polski a za nią będzie szedł Wieniawa, jak mówił: „ten stary ramol na krzywych nogach”, a kiedy wreszcie Jędrzej Moraczewski, naówczas minister robót publicznych, stanął nieśmiało w obronie swoich kolegów, którym Piłsudski zarzucał nieróbstwo, Piłsudski spojrzał na niego z komiczną surowością i powiedział:
– Tylko ty, Jędrusiu, już lepiej nic nie gadaj. A gdzie jest szosa z Lidy do Wilna?
Ten bajeczny humor Piłsudskiego, którego trwały ślad został w jego pismach, jak np. na niektórych stronicach „Bibuły”, godnych Czechowa i Prusa, był wspaniałym kontrastem do jego tragizmu, czyniącym tak głęboko ludzkim tego człowieka, który rozmawiał lepiej z duchami przeszłości i z gwiazdami swego narodu, niż z towarzyszami współczesności.
Mądry pisarz francuski Andre Suares, pisząc o Piłsudskim po jego śmierci i unikając porównań banalnych, porównał go bardzo niebanalnie i słusznie zarazem do Cromwella i kardynała Richelieu. Było w nim przecież przede wszystkim coś z ducha Szekspira w natężeniu wszystkich pasji, we wspaniałej bujności, w głębokiej prawdzie wszystkiego co czuł, myślał i czynił i w tych arcyludzkich jakby z szekspirowskich dramatów kontrastach, od tragizmu do śmiechu, od szczęku broni do najtkliwszej i prawdziwej poezji. Jest dobrym prawem polityków i historyków – dziś jeszcze jak za jego życia – spierać się z jego polityką, jej metodami, jej skutkami – dla tych przecież, co go znali i widzieli, jedno jest nie do dyskusji -jego wielkość, to że on jeden nie tylko wśród przywódców narodowych ale wśród wszystkich Polaków miał to co przykuwało do niego ludzi na zawsze, kazało im wierzyć w niego ślepo i na jego rozkaz oddawać życie.
Tak samo można było uważać że nie żadne dzieło Żeromskiego ale „Podfilipski” jest najlepiej napisaną powieścią polską naszych czasów, że „Chłopi” są bardziej i trwalej arcydziełem niż „Popioły”, można było, odczytawszy na nowo w dojrzałym wieku jedną z ukochanych w młodości powieści Żeromskiego, zdumiewać się jej naiwnością, błędami jej realiów – nie sposób było przecież, rozmawiając z Żeromskim albo choćby patrząc na niego, pomylić się co do tego, że to on jeden, nie Reymont, Świętochowski czy Sirko, jest wielkim, największym człowiekiem naszej literatury, że w nim jest to właśnie co mieli w swej poezji i po prostu w samych sobie Mickiewicz, Słowacki i Wyspiański.
We wzruszającej książeczce Struga jest piękna scena, kiedy młodv chłopiec-legionista, zobaczywszy Żeromskiego w czasie wojny u Karpowicza w Zakopanem, chce podbiec do niego, pocałować go w rękę i zapytać, dlaczego nie jest z legionami, Żeromski bowiem, który natchnął swymi pismami ruch strzelecki, był przez dziwne zakręty swego myślenia przeciw legionom.
Otóż ja też, jak ów strzelec – będąc młodym, dziewiętnastoletnim pisarzem – zobaczyłem nagle po raz pierwszy Żeromskiego u tegoż Karpowicza w Zakopanem, gdzie mieszkał wtedy przed ponownym osiedleniem się w Warszawie.
I moim zahamowanym odruchem było także podbiec do niego, pocałować go w rękę w porywie wdzięczności że zaczarował naszą młodość najpiękniejszymi słowami miłości, że słowem swoim wyraził tajemną mowę naszej ziemi, że uczył nas rozkoszy jej kochania i tego że można czerpać szczęście nawet z bólów i zawodów tej miłości. Nigdy też przez dziesięć lat mojej zażyłej znajomości z Żeromskim, którą on wspaniałomyślnie nazywał przyjaźnią, nie straciłem w stosunku do niego tego uczucia zachwytu i podziwu, nigdy nie przestał on być dla mnie człowiekiem, którego właściwie młodzi powinni całować w rękę. I było tak pomimo że wtedy już widziałem różne skazy na owym idealnym obrazie, jakie stworzyło we mnie pierwsze czytanie jego powieści, pomimo tego że w paru bardzo ważnych sprawach politycznych opinie Żeromskiego wydały mi się tak horrendalne, że nawet dziś w dwadzieścia lat po jego śmierci nie byłoby mi przyjemnie ich ujawnić.
Żeromski przy tym nic nie robił aby ten zachwyt podtrzymać, aby się podać sam za ową narodową wielkość. Miał on ten najznośniejszy rodzaj dumy, który polega, jak powiedziała o kimś Maria Dąbrowska, „na skromności i usuwaniu się w cień”. O utworach swoich mówił już nawet nie ze skromnością, ale jakby z poniżeniem, nazywając je „pisemkami”, „takimi tam oto książeczkami”, i np. na „Wietrze od morza” napisał mi dedykację, w której utwór ten określony był jako „klituś-bajduś”. Jak w Zakopanem, tak później w Warszawie spędzał wolne godziny w kawiarni, otoczony niekoniecznie najbardziej fascynującymi ludźmi z artystycznej cyganerii, z których każdemu przecież umiał przypisać jakąś nadzwyczajność twórczości albo talentu towarzyskiego, nigdy przy tym nie można było powiedzieć, że się Żeromski postponuje, albo zauważyć, że ktoś się z nim spoufalił. Spędziwszy większą część życia według surowego zakonu moralnego, którego zasady sam w swej twórczości ustalił do końca, nawet wtedy kiedy prawo autorskie zabezpieczało mu wielkie zarobki, żył Żeromski jak Piłsudski po spartańsku w atmosferze kultury i schludności, pozbawionej przecież wszelkiej wystawności i blichtru, i jego mieszkanie na Zamku, które mu wielbiący go Prezydent Wojciechowski ofiarował, było to, mimo sal sklepionych, typowe mieszkanie warszawskiego inteligenta z czasów „Siłaczki” i „Róży”.
Pamiętam doskonale, że w czasie ostatniego przed jego śmiercią Sylwestra, któregośmy spędzali u wspólnych przyjaciół, Żeromski wystąpił po raz pierwszy w życiu w smokingu i był tym tak rozbawiony, jak młoda panna pierwszą suknią balową. Pamiętam też, że były wtenczas kwestie między zebranymi, czyj zegarek uznać za najściślej wskazujący godzinę, i że oczywiście uznaliśmy jednogłośnie, że dwunasta będzie wtedy, kiedy ją pokaże zegarek Żeromskiego.
I nie zapomnę jak z uderzeniem gongu, obwieszczającego Nowy Rok, który miał być dla niego ostatnim, Żeromski zamyślił się jakimś sobie tylko właściwym chmurnym, kosmicznym zamyśleniem, z którego mogłeś odczytać wszystkie najpiękniejsze karty „Dumy o hetmanie”. Piękna i wesoła pani, Hania Żeromska, o której Żeromski mówił pełnym czułości żartem, że woli Messalównę od „Ponad śnieg”, podeszła wtedy do swego o dwadzieścia lat starszego męża i pocałowała go w rękę z takim wyrazem szacunku i oddania, z jakim pewno niegdyś żona Stanisława Żółkiewskiego całowała dłoń wielkiego hetmana.
W niespełna rok później zbudzony zostałem telefonem, wzywającym mnie bym zaraz szedł na Zamek, gdyż Żeromski nie żyje. Jego pogrzeb z sal zamkowych, gdzie stała jego trumna, był żałobną manifestacją całego państwa i całego narodu, który cały od Prezydenta Rzeczypospolitej do prostego robociarza wiedział i czuł, czym był dla narodu Żeromski. Było to zarazem – i wszyscyśmy to wtedy czuli – pożegnanie Polski Judymów, Andrzejów Radków i Czarowiców, uosobionej w Żeromskim, było to rozstanie się nasze wśród łez i wspomnień z Polską bezimiennego i bezdomnego poświęcenia, heroicznych czwartaków, tajnego nauczania i nieznanej ofiary, której stolicą była Warszawa a duszą i słowem Żeromski.
Reymont, przyjacielski, łatwy i serdeczny, który umarł w miesiąc po nim, jako niedawny laureat Nobla miał też pogrzeb państwowy, ten sam ceremoniał, krepę w mieście i bicie dzwonów – ale to już nie było to, żegnaliśmy tylko wielkiego pisarza, gdy w Żeromskim odchodził, jak pięknie powiedział prof. Józef Ujejski, ostatni wajdelota i cała epoka naszej historii, prawie część zbiorowej duszy narodu.
Jan Lechoń.
——
*) por. „Przedwiośnie wolności” w nr. 107 „Wiadomości”. – W jednym z numerów najbliższych: „Literatura, cyganeria, Askenazy, Daszyński”.